Rozmowa z brązowym medalistą igrzysk olimpijskich w 1988 r. w Seulu, brązowym medalistą mistrzostw świata w 1986 r.
Jak zaczęła się pańska przygoda z boksem?
To była dość śmieszna sprawa, bo zaczynałem od gry w piłkę nożną. W pobliskiej szkole podstawowej powstała szkółka bokserska Widzewa Łódź. Znajdowała się tuż za boiskiem szkolnym, chłopacy tam chodzili, więc też dołączyłem. Było nas sporo, nawet po 70–80 na sali – boks był wtedy popularny. Po jakimś czasie zaczęły się sparingi, niektórzy dostali po nosie i grupa się uszczupliła, zostało nas kilku. Potem przeszedłem do klubu Widzewa, gdzie zacząłem trenować już na poważnie.
Czy od razu poczuł pan, że to właśnie to?
Od dziecka oglądałem boks razem ze starszym o pięć lat bratem. Zakładaliśmy sobie poduchy na ręce i tak żeśmy się boksowali. Lubiliśmy to. Ja zresztą byłem łobuziak. Gdy koledzy wołali: „Heniek, chodź, pobijemy się trochę”, to nigdy nie odmawiałem. Rozrabiak był ze mnie, ale na szczęście uczyłem się też dobrze.
Czasy, gdy boksował się pan z bratem z poduchami na rękach, to były złote lata polskiego boksu, czas wielkich sukcesów wychowanków „papy” Stamma. To miało wpływ na pańskie fascynacje?
Oczywiście. Te czasy minęły i, szczerze mówiąc, współczesny boks – ten zawodowy, do którego uciekają zawodnicy z boksu amatorskiego – sprowadza się do nabijania tytułów, zdobywania kolejnych pasów. Ta epoka, zapoczątkowana, gdy byłem jeszcze dzieckiem, trwała długo. Przecież jeszcze w 1978 roku mistrzostwo świata wywalczył Heniek Średnicki. Mieliśmy wicemistrzów świata: Ciba, Borowski, ale do tytułu mistrzowskiego po Heńku nikt już nie nawiązał.
Jak wyglądały pierwsze lata pańskich treningów?
Każdy chciał być dobry, ale nie każdy się do tego nadawał. W boksie liczy się psychika, trzeba też mieć nieco odwagi. Nie było miejsca dla takich, co ich od razu boli, jak tylko ktoś ich dotknie. Do boksu nadają się twardzi ludzie.
Nawet jak boks ćwiczą bracia, to na ringu też muszą się ostro bić. A rodzeństw było sporo: bracia Skrzeczowie, Olechowie. Gdy po drugiej stronie stoi przeciwnik, chociażby brat, i tak trzeba z nim walczyć.
Czego boks uczy?
Oj, boks uczy wielu rzeczy. Przede wszystkim wytrwałości i swego rodzaju porządku życiowego. Bokser musi być człowiekiem poukładanym, to nie może być roztrzepaniec. Zgrupowania, treningi – to wszystko mobilizuje, wymaga przystosowania się do grupy.
O talent upomniało się wojsko
Swoją karierę Henryk Petrich rozpoczął w barwach Widzewa. Nigdy nie planował przeprowadzki do Warszawy, jednak upomniało się o niego wojsko. Ktoś dostrzegł jego talent podczas turnieju o laur Wrocławia w 1980 roku i już tydzień później dostał powołanie.
Koledzy z Łodzi próbowali obronić go przed wcieleniem w barwy wojskowego klubu Legia. Po odebraniu powołania, mimo doskonałego zdrowia, dwa tygodnie spędził w szpitalu. Milicja nie dawała jednak za wygraną i regularnie składała wizyty w jego domu, dlatego Henryk Petrich dał sobie założyć gips na rękę. Aby uniknąć konfrontacji z milicją, zamieszkał u sąsiada obok. W końcu jednak został doprowadzony do WKU, skąd… uciekł przez okno. – Dałem dyla z tym gipsem. Wiadomo, że ręka była sprawna. Ale wtedy już wiedziałem, że muszę jechać. W drugi dzień świąt kupiłem sobie bilet, odprowadziło mnie „towarzystwo” na dworzec Kaliski i pojechałem do Braniewa. Powiedziałem sobie, że nie będę się dłużej ukrywał, bo to nic nie da, i wylądowałem w wojsku na trzy miesiące, do przysięgi – mówił w wywiadzie.
Po trzech miesiącach przeniesiono go do Legii. – Poznałem żonę i zostałem w Warszawie. Miałem różne ciekawe propozycje. Proponowali mi willę, samochody i pieniądze w Dębicy, ale zostałem w Warszawie – mówił w jednym w wywiadów.
Wydaje się, że pańskie osiągnięcia potwierdzone medalami są skromniejsze niż to, jakim był pan bokserem.
Tak, nie postawiłem kropki nad „i”. Na igrzyskach olimpijskich w 1988 roku niewiele brakowało, ale zdrowie odmówiło posłuszeństwa.
Cztery lata wcześniej, podobnie jak pozostali polscy sportowcy, nie mógł pan z powodów politycznych pojechać na igrzyska do Los Angeles.
Tak, z Los Angeles nie udało się niestety, choć wydaje mi się, że na Turnieju Przyjaźni w Hawanie zjawili się silniejsi zawodnicy niż w Stanach. Boksowałem z Henrym Maske z NRD i Jánem Frankiem z Czechosłowacji – brązowym medalistą z Moskwy. Przegrałem dopiero w finale z mistrzem świata, Kubańczykiem Bernardo Comasem – na jego własnym terenie. Gdzie indziej być może poszłoby mi lepiej, tak mi się wydaje.
W 1987 roku podczas mistrzostw Europy na drodze do złota stanął mi Maske. Pomogli mu nieco sędziowie, głównie sędzia ringowy. Miałem nie tylko jednego przeciwnika, z którym muszę walczyć, ale i drugiego, który sędziuje na korzyść rywala.
Sięgnął pan jednak po brązowy medal na igrzyskach w 1988 roku.
Tak, choć mogło być lepiej. W walce półfinałowej, mając już zapewniony brąz, zmierzyłem się z Amerykaninem Andrew Maynardem. Niestety w trakcie walki pojawiły się kłopoty ze wzrokiem. Gdy po paru latach rozmawiałem z lekarzem neurologiem, powiedział, że prawdopodobnie była to po prostu migrena.
Ogromny pech!
Na cokolwiek patrzyłem, widziałem czarną dziurę i rozbłyski dookoła. Dostrzegałem tylko to, co działo się po bokach, a przed sobą – jedynie czarną dziurę.
Seul zrobił na panu wrażenie czy nie miał pan czasu zwiedzać?
Mieliśmy czas, można było wyjść poza miasteczko olimpijskie. Zdziwiło mnie ciągłe kłanianie się, ilekroć gdzieś się wchodziło, nawet do marketu. Każdy każdemu wszędzie się kłaniał.
Gdy szliśmy na miasto, dołączał do nas patron, który chodził za nami i nas pilnował. Raz dla zabawy chcieliśmy mu się schować, uciekaliśmy wyjściem ewakuacyjnym po schodach w markecie. Wydawało nam się, że go zgubiliśmy, nie słyszeliśmy go, a moment później wychodzimy, patrzymy, a on już jest za nami. To była cała siatka patronów, taki kontrwywiad, można powiedzieć, który miał na celu upilnowanie zawodników.
W Seulu byłem dwa razy, bo wcześniej odbył się turniej przedolimpijski w marcu. Obleciałem wtedy kulę ziemską dookoła, bo pierwszy raz lecieliśmy samolotem w jedną stronę, a wracając, kierowaliśmy się w drugą.
Boks pozwolił panu podróżować po świecie?
O tak, kawał świata się zwiedziło. Jak to się mówi – za darmo, ale w istocie w nagrodę za swoje umiejętności i wytrwałość. Pierwszy mój wyjazd to było NRD, chyba w ’77 roku. Z reprezentacją Łodzi pojechaliśmy do Karl-Marx-Stadt, dzisiejszego Chemnitz. Jechało się po tzw. trepki, które wtedy były w modzie, ale przy okazji mogliśmy zwiedzić miasto. Zakupy były bodźcem, dziś młodzież tego nie ma, bo wszystko jest na wyciągnięcie ręki. Wtedy każdy walczył, chciał być jak najlepszy.
Później popłynąłem do Finlandii, już będąc młodzieżowcem, bodajże w ’79 roku. Wróciłem przed samymi świętami wielkanocnymi, w Wielką Sobotę, i zaraz na drugi dzień świąt popłynąłem ponownie – któryś z kolegów nie dostał wizy, a moja była jeszcze ważna, więc załapałem się na jego miejsce. Podróż przepiękna, bo wiadomo – promem. Trenowaliśmy już na promie, był basen, taki troszeczkę pływający świat.
To był całkiem nowy świat, dosłownie. Myśmy boksowali nawet za kołem podbiegunowym – na potwierdzenie, że je przekroczyliśmy, dostaliśmy papier. Tak że to była naprawdę niepowtarzalna wyprawa.
Wyjazdy do obcych krajów były też okazją do przywożenia różnych towarów do Polski?
Podczas wyjazdów, na przykład do Finlandii, zabieraliśmy ze sobą między innymi papierosy Marlboro, bo u nas trudno było je kupić – trzeba było mieć znajomości, żeby dostać je spod lady. Ale też w peweksach kupowało się wódkę i przemycało ją, żeby sprzedać za granicą. Był to niezły dochód ze względu na dużą przebitkę w cenach, choć wiadomo, że za dużo nie dało się przewieźć.
Jak pan wspomina lata 80.? Z jednej strony był to okres pańskiej dużej aktywności zawodniczej i sukcesów, z drugiej – w Polsce był to dość smutny czas po stanie wojennym.
Niestety sport trochę na tym ucierpiał. Wiadomo, czasy były trudne. Dziś można pójść do sklepu i kupić wszystko, co się zechce. Mamy pieniądze, idziemy, kupujemy. Wtedy też były pieniążki, ale w sklepach brakowało tego, co akurat potrzebne. A sport wyczynowy i regularne treningi wymagały, co bardzo ważne, odpowiedniego systemu odżywiania. Sportowcy w tamtych czasach mieli więc nieco ograniczone możliwości.
Czy zorganizowanie sobie życia po zakończeniu kariery sportowej okazało się dla pana wyzwaniem?
Trochę tak, bo liga się rozpadła, sport stracił na znaczeniu. Z początku prowadziłem zajęcia w szkole, później utworzono szkółkę – filię Legii – którą prowadzę do tej pory. Tak że praca się znalazła. Początek miałem kiepskawy, z tym że pomógł mi już świętej pamięci kolega, który mnie tam zatrudnił jako swojego zastępcę – prowadziliśmy bufet w Telewizji Polskiej, w budynku przy placu Powstańców. Zajmowałem się zaopatrzeniem, dozorowałem również.
W telewizji wiedzieli, że zaopatrzeniowcem jest medalista olimpijski?
Tak, i nie tylko ci z redakcji sportowej. To był rok ’94, a karierę zakończyłem w ’93. To był taki okres, w którym byłem skłonny pójść sprzedawać jajka na targ. Ojciec narzeczonego mojej córki miał hurtownię jajek. Powiedziałem wtedy: „No to chyba zacznę je sprzedawać”. Dostałem zaopatrzenie do samochodu i na drugi dzień miałem ruszyć z tymi jajkami, ale dostałem telefon od kolegi właśnie w sprawie tej pracy w bufecie.
Ciągnęło pana do boksu, do tego, żeby pracować z młodymi ludźmi?
Tak. Później treningi zacząłem prowadzić dość systematycznie i do tej pory się tym zajmuję.
Sukcesy podopiecznych
Od kilkunastu lat Henryk Petrich prowadzi filię sekcji bokserskiej Legii Warszawa. Jego wychowankowie odnoszą sukcesy w całym kraju. W 2004 roku 16-letnia wówczas Natasza Ugielska, jedna z podopiecznych olimpijczyka, wywalczyła brąz w mistrzostwach Polski Kobiet (kategoria juniorek).
Sukcesy w żeńskim boksie odnosiły także trenowane przez Henryka Petricha Katarzyna Wilczyńska i Angelika Jackiewicz. Obie zdobyły medale między innymi podczas otwartych mistrzostw Śląska.
Młodzi zawodnicy doskonale spisali się także podczas turnieju dla juniorów i kadetów o Puchar Gwardii. Na siedem pojedynków aż sześć wygrali młodzi zawodnicy Legii. Dwóch z nich – Bartek Zubrzycki i Bartek Domański – to podopieczni trenera Petricha.
Kiedy poznał pan Tomka Adamka?
Dokładnie nie pamiętam, chyba około ’92 roku. Pomagałem w jego treningach Andrzejowi Gmitrukowi, a Tomka znam jeszcze z boksu amatorskiego, gdy jeździłem jako trener na zgrupowania kadry. Później przez długi czas, około siedmiu lat, pracowałem z nim, zanim wyemigrował z Polski do Stanów.
Imponuje panu to, co osiągnął?
Oczywiście. Moim zdaniem jest to najlepiej wyszkolony polski zawodnik. Osiągnął, co osiągnął, ale moim zdaniem ciężka waga sporo mu utrudniła, bo on nie miał ku niej warunków fizycznych. Inna sprawa, że przez wagę ciężką każdy chce przejść.
Czy młodzi ludzie, którzy przychodzą do sekcji bokserskiej Legii, mają dziś łatwiej niż kiedyś?
Wbrew pozorom – wcale nie. Kiedyś dostawało się kadrowe, były dożywiania, pieniądze. Teraz młodzież musi mieć wyniki, bo jak ich nie ma, to trzeba iść do pracy – nikt przecież nie będzie finansował sportowca, który nic nie osiąga. Tak że jest raczej trudniej. Nawet jeżeli bokser osiągnie jakiś poziom, zdobywa medale na mistrzostwach Polski, ma 20–21 lat, ma dziewczynę, ale brakuje mu pieniędzy, to i tak musi iść do pracy. Nie wyobrażam sobie, żeby chłopak poszedł do knajpy i dziewczyna sponsorowała mu lody, bo jego nie stać. Każdy musi teraz pracować. Pod tym względem kiedyś było inaczej, dofinansowywano sport wśród młodzieży i zachęcano do niego.
A czy sami młodzi bokserzy są inni niż zawodnicy 30 lat temu?
Tak, młodzież też się zmieniła. Kiedyś człowiek miał jeden cel: przychodzi na salę, trenuje. A teraz młodzi noszą ze sobą telefoniki – a to się nimi pobawią, a to sobie pogadają z kumplami, a to pokażą, co tam w tym telefoniku. Wszędzie jest internet, młodzież z tego korzysta, ale przez to jest rozkojarzona. Owszem, niektórzy rzeczywiście przychodzą na salę zdeterminowani, trenują wytrwale, ale większość trochę poćwiczy i zaraz daje sobie spokój. Niektórzy trenują tylko po to, żeby poprawić sylwetkę i się odchudzić.
Mało tego, są rodzice, którzy sami po to przyprowadzają chłopaka. Pamiętam takich, którzy przyszli z synem – wzrost metr czterdzieści, a w obwodzie tyle co we wzroście. Matka mówi: „Niech poćwiczy, żeby nie siedział ciągle przed komputerem”. Ale jak ma ćwiczyć boks, skoro z nim najpierw trzeba by na sali przez pół roku wykonywać ćwiczenia ogólnorozwojowe, żeby w ogóle się uaktywnił fizycznie? Chłopak z taką nadwagą nie ma ani koordynacji, ani siły.
Czy czuje się pan już mężczyzną w wieku średnim?
Raczej nie. Stale ćwiczę z młodzieżą, choć dokucza mi biodro – wyrobiły mi się stawy. Myślę, że operacja pomoże, będę bardziej sprawny, bo na razie nawet nie mogę zbytnio biegać.
Gdyby nie kontuzje, nie zauważyłby pan pewnie upływającego czasu?
Zgadza się. Ja normalnie cały czas z młodzieżą pracuję – organizujemy obozy i tak dalej.
A czy ma pan kontakt z dawnymi znajomymi z Łodzi?
Utrzymuję kontakt głównie z kolegami, z którymi trenowałem, ale nie tylko z legionistami. Spotykamy się tutaj, w sekcji, na kawie trzy razy w tygodniu. Wszystko o sobie wiemy. A z kolegami ze szkoły już raczej nie mam kontaktu, znam może paru.
Czy pana zdaniem aktywność fizyczna wśród seniorów poprawiła się na przestrzeni lat?
Tak, dużo ludzi się rusza. Dobrym przykładem jest pan Krzysztof, lekarz, który do nas przychodzi. Ma już 62 lata, a trenuje u mnie od 2000 roku, czyli od 16 lat. Trenuje nieprzerwanie, odkąd skończył 46 lat. Nawet sparuje z chłopakami, lubi się z nimi pobić. Przychodzi trzy razy w tygodniu na treningi, chyba że mu praca nie pozwala.
Gdy pierwszy raz się pojawił, miał nadwagę, ważył przeszło 90 kilo, a ma metr siedemdziesiąt sześć może. Po roku zrzucił sporo, waży 80 kilo, swobodnie się rusza. Z wiekiem trenowanie przychodzi mu coraz ciężej, ale i tak stawia się sumiennie na wszystkich treningach. Może nie podskakuje jak kiedyś, bo ma problemy z kolanami, ale się rusza i jest zadowolony. Jak to zawsze mówimy: „O, jest Krzyś na treningu, to są wszyscy”.