Rozmowa z brązowym medalistą igrzysk olimpijskich w 1980 r. w Moskwie
Jak się pan czuje? Jak pańskie zdrowie?
Wszystko w porządku, mam się bardzo dobrze. Cały czas jestem aktywny sportowo, choć ostatnio – muszę przyznać – kolana mi wysiadły, bo biegałem dosyć dużo, nawet maratony. No i ostatnio przestałem. Po zabiegach kolan, artroskopii, czyszczeniu, leczeniu komórkami macierzystymi było lepiej, ale po trzech latach znowu to samo… Decyzja jedna: koniec z bieganiem. Ale generalnie zdrówko dopisuje. Mieszkam teraz znów w wiosce, z której pochodzę. Życie na wsi jest mi bliskie, dobrze się tu czuję.
Podobno zainteresował się pan boksem w wieku 11 lat, pod wpływem zwycięskiego finałowego pojedynku Jerzego Kuleja na igrzyskach w Meksyku. Czy to prawda?
Tak, to prawda! Pamiętam tę noc, nad ranem była zmiana czasu. Włączyłem telewizor i oglądałem walki – również finał Jerzego Kuleja z Kubańczykiem, który Kulej wygrał. Tak się zaczęło, a potem sport był moją pasją przez całe życie. Ta walka, ta olimpiada zdecydowała, że trafiłem do boksu. W Słupsku działała dosyć fajna sekcja bokserska, gdzie zacząłem treningi. Choć prawdę mówiąc, później się zastanawiałem, czy nie lepiej bym zrobił, jakbym poszedł do sekcji judo. Bo wiadomo, jestem niskiego wzrostu i w boksie zawsze mi trochę centymetrów brakowało (śmiech). A w judo byłem szybki, dosyć zwinny… Ale to tak na marginesie.
Jadąc na igrzyska, nie miał pan na koncie żadnego tytułu mistrza Polski seniorów. Czuł pan, że musi dać z siebie wszystko?
Zdecydowanie! W mistrzostwach Polski w randze od juniora do seniora praktycznie rokrocznie zdobywałem medale, choć faktycznie nie złote. Mistrzostwo wywalczyłem za to na spartakiadzie w 1975 r. Później, w ’76 i ’77 – brązowy medal na mistrzostwach kraju. W roku 1980, przed igrzyskami w Moskwie, finał mistrzostw Polski był w Gdańsku. Rywalizowałem wtedy z Leszkiem Kosedowskim, no i spotkaliśmy się w finale. Leszek – wiadomo, klasa, na olimpiadzie w Montrealu zdobył brązowy medal. Był trudnym przeciwnikiem, lotnym, dobrze wyszkolonym technicznie. Ja natomiast – fighter, atak non stop, bo mój wzrost nie dawał mi możliwości, żeby boksować technicznie, na dystans. Musiałem działać tak, jak Kulej: do przodu i bez przerwy. Kondycyjnie byłem zawsze dobrze przygotowany, to była moja broń. Podczas finału w Gdańsku Leszek miał już kontuzję łuku brwiowego z poprzedniego pojedynku i ze względu na to nasza walka została dość szybko przerwana. Ale zgodnie z ówczesnymi przepisami, choć zakończyła się przed czasem, była punktowana – i sędziowie punktowali dla Leszka. Mimo to muszę powiedzieć, że rok przed olimpiadą miałem dobry, zaliczyłem niezłe starty w turniejach międzynarodowych, w meczach reprezentacji Polski.
W Moskwie w eliminacjach wagi 60 kg spotkał się pan z Bouną Sonskhamphoną z Laosu. Jak pan wspomina ten pojedynek?
Na olimpiadzie wystartowałem jako pierwszy z drużyny, więc – nie ukrywam – była trema, była. Zacząłem ostrożnie, bo nie znaliśmy zawodnika z egzotycznego Laosu. Ale go rozszyfrowałem: wyglądał na mocnego, jednak technicznie był słabszy. Po paru liczeniach wygrałem. Jeśli dobrze pamiętam – przed czasem.
W 1/4 finału trafił pan na Rumuna Floriana Livadaru.
Jeszcze wcześniej, w eliminacjach, był zawodnik z Tanzanii – wyższy, mocny fizycznie. Wygrałem zdecydowanie na punkty, 5:0. A w ćwierćfinale, już o medal, rzeczywiście walczyłem z Livadaru, czołowym zawodnikiem na świecie w naszej wadze. Zwyciężyłem po bardzo ciężkim boju.
Podobno rywal z Rumunii nie zachowywał się fair?
Kiedy już widział, że przegrywa – próbował atakować głową, a był ponad 10 cm wyższy ode mnie. Uderzył mnie tak, że miałem pod lewym okiem rozciętą skórę, a on sobie łuk brwiowy rozciął. Walka toczyła się dalej, ale w końcu sędzia ringowy parę sekund przed końcem przerwał pojedynek i ogłosił moje zwycięstwo… Z dokumentów wynikało, że wygrałem na punkty. Rumun został więc pokonany własną bronią: chciał mnie skontuzjować, a sam siebie wyeliminował.
Potem walczył pan z Kubańczykiem, którego w półfinale nie udało się pokonać. To była trudna walka?
Tak, Ángel Herrera to był trudny przeciwnik. W Montrealu zdobył mistrzostwo olimpijskie w wadze piórkowej, w Moskwie – mistrzostwo w wadze lekkiej. Tak jak ja walczył z odwrotnej pozycji, z prawą ręką wysuniętą do przodu. Prawdę mówiąc, tacy zawodnicy mi nie leżeli. Ale fizycznie Herrera też był mocny, w efekcie przegrałem z nim 0:5. Mój występ na olimpiadzie zakończył się na półfinale.
Czy nie żałował pan nigdy, że wybrał pan boks?
Zdecydowanie nie żałuję! Zdecydowanie! Wynik potwierdza, że dobrze wybrałem. Możemy teraz gdybać, co by było w judo, ale jestem zadowolony, że trafiłem do boksu. I myślę, że przy moich warunkach zrobiłem optymalny wynik, na arenie międzynarodowej osiągnąłem swoje maksimum – wszystko, na co było mnie stać. Bo wiadomo, że w sporcie nie tylko przygotowanie decyduje, ale także warunki fizyczne. I jeszcze szczęście.
Niektórzy pytają, co w boksie liczy się bardziej: talent czy ciężka praca. Co by pan odpowiedział?
Bez wątpienia ciężka praca! Pamiętam wielu chłopaków z ogromnym talentem, którzy niestety się pogubili. Nie wykorzystali talentu właśnie przez to, że mniej pracowali, byli nieprzygotowani. Jestem więc przekonany: praca się liczy!
Jak dziś wygląda pańskie życie? Czy to już zasłużona sportowa emerytura?
Po zakończeniu kariery zawodniczej wyjechałem do Niemiec na kontrakt, spędziłem tam cztery lata. W 1989 r. wróciłem do kraju, objąłem pierwszą drużynę Czarnych Słupsk jako trener i od razu zdobyliśmy srebrny medal. Rok później jako jedyni w historii słupskiego boksu wywalczyliśmy drużynowe mistrzostwo Polski. Ale potem nastąpił kryzys, zmiany polityczne, gospodarcze… W 1991 r. drużyna seniorska została wycofana z rozgrywek. Reaktywacja klubu, już pod inną nazwą: SKB – Słupski Klub Bokserski, nastąpiła w roku 2000. Odtąd przez 15 lat byłem prezesem klubu, nadal też pracowałem jako trener.
Skoro już mówimy o słupskim klubie: wiem, że była z nim związana postać bardzo ważna dla polskiego boksu we wczesnych latach powojennych.
To prawda, w roku 1975 przyszedł do nas Aleksy Antkiewicz, pierwszy polski medalista igrzysk olimpijskich po wojnie – z Londynu w 1948 r. przywiózł brąz. Odkąd zaczął pracować w Słupsku, słupski boks szedł w górę błyskawicznie. Już w ’76 drużyna dostała się do drugiej ligi.
Antkiewicz przyniósł ze sobą dobrą energię bokserską?
Tak jest. W ogóle korzystny klimat był w mieście, bo również w 1975 r. powstało województwo słupskie. Władzom zależało, żeby promować się przez sport, stąd dobre warunki finansowe i dobry sportowy klimat. Aleksy Antkiewicz pociągnął drużynę. W latach 1980–1990 rokrocznie zdobywaliśmy drużynowe tytuły: sześciokrotnie brązowy medal, trzykrotnie – srebrny, a raz – złoty, o którym już mówiłem, bo to za mojej kadencji trenerskiej. Udany okres dla miasta zbiegł się z moim czasem w boksie, to była pozytywna koniunktura i dla mnie, i dla boksu słupskiego.
Czy nadal pan trenuje młodych zawodników?
Nie, to jest jednak bardzo, bardzo duże obciążenie. Podobnie jak bycie prezesem klubu. Braki finansowe, walka o pieniądze, o sponsorów… Przez te 15 lat bywało naprawdę ciężko i w końcu powiedziałem, że rezygnuję, nie chcę już więcej prowadzić klubu. Moją pracę do dziś kontynuuje Marek Pałucki, też mistrz Polski – zwyciężył z Biegalskim, waga superciężka. A ja z boksem się rozstałem, nie mam z nim nic do czynienia w sensie szkoleniowym.
A jakieś inne pasje, jeśli mogę zapytać?
Jestem honorowym prezesem klubu, a inną pasją było bieganie, o którym mówiłem wcześniej. To zdecydowanie moja miłość. W wieku 57 lat przebiegłem Orlen Maraton w 3 godz. 23 min 17 s. To był niezły czas – szkoda, że mi kolana wysiadły, bo szykowałem się na inne, dalsze biegi… Sport wciąż jest moją pasją. Skoro już niestety nie mogę biegać, robię sobie treningi w domu, na poddaszu. Mam tutaj worek, gruszkę.
Czyli jednak boksowanie, ale raczej delikatne?
Tylko dla podtrzymania zdrowia fizycznego. Przez większość czasu zajmuję się domem, obejściem. Uwielbiam las, a że mieszkam blisko niego, to chodzę na grzybobranie. To jest moje życie.