Rozmowa z brązowym medalistą igrzysk w Montrealu w 1676 r. i Moskwie w 1980 r.
Czy rodzice nie próbowali odwieść Pana od boksu?
Na początku nic nie wiedzieli, nie chwaliłem się, u mnie to się zresztą zaczęło bardzo dziwnie. W moim bloku mieszkał Wacek Wakulicz, a na podwórku był jeszcze Rysiek Talar, trenowali boks i potrzebowali partnerów do walki. Przynieśli rękawice, założyli mi i drugiemu koledze – i w piaskownicy mieliśmy pierwszy sparing. Nie dałem się trafić i widocznie się spodobałem, bo chłopaki wyciągnęły mnie na halę Hutnika do DMR-u, Domu Młodego Robotnika na Osiedlu Stalowym.
Czyli to był Pański pierwszy klub bokserski?
Tak, przyszedłem w poniedziałek, w środę miałem sparing i dobrze wypadłem, a w sobotę był mecz Kraków – Katowice. Trener mnie na siłę wciągnął, to znaczy na książeczkę innego zawodnika, który w odróżnieniu ode mnie już ją miał. I na czyjąś książeczkę zaboksowałem w meczu z Katowicami, i wygrałem walkę w wadze papierowej. Miałem wtedy 16 lat.
Podczas swoich pierwszych igrzysk olimpijskich, w Montrealu w 1976 roku, w walce o finał uległ Pan słynnemu Rayowi „Sugarowi” Leonardowi. Niewielu wierzyło wówczas w Pański sukces?
Właściwie nikt nie wierzył, bo Ray „Sugar” Leonard był znanym i utytułowanym zawodnikiem, a dla mnie sukcesem było już to, że dostałem się do półfinału olimpiady. Nawet mi sugerowali, żeby odpuścić i wymyślić jakąś kontuzję, ale absolutnie się nie zgodziłem. I przeboksowałem normalnie trzy rundy, jako jedyny z przeciwników Leonarda, bo on wszystkich przed czasem rozbijał, ale to nie było nic szczególnego, normalnie boksowałem.
A jak wspomina Pan igrzyska w Moskwie?
Do każdej walki się przygotowywałem i zawsze byłem skupiony. Na igrzyskach wszystko było w porządku, choć zauważyłem różnicę w tym, jak wyglądała wioska olimpijska. W Montrealu stołówkę mieliśmy non stop otwartą, na dworze codziennie odbywały się jakieś koncerty, to były jednak dwa światy. Ale nie ma co narzekać – pojechaliśmy na igrzyska, żeby walczyć, a nie się bawić.
Który medal przyszedł łatwiej? Ten w Montrealu czy ten w Moskwie?
Chyba w Moskwie. Tam dwie walki wygrałem stosunkiem głosów 3:2, więc były one bardzo równe. W półfinale trafiłem na zawodnika z Rumunii – Ionela Budușana, który wcześniejsze walki wygrał przez ciężkie nokauty. Trenerzy nawet mi sugerowali, żeby odpuścić, ale później się okazało, że on był liczony. Niestety też byłem liczony, bo trochę źle stałem, i może dlatego przegrałem półfinał 2:3. Finał był blisko, ale trudno. Fajnie wspominam tamte lata, z każdych igrzysk wracałem z medalem. Mało jest zawodników, którzy stanęli dwa razy na podium.
Po wypadku w 1981 r. lekarze nie dawali Panu szans na fizyczną sprawność. Przyjmował Pan do wiadomości, że może już nie wrócić do treningów?
A skąd! Choć na początku faktycznie nie było wiadomo, czy w ogóle będę chodził. Najpierw poruszałem się o kulach lub w aparacie odciążającym staw biodrowy. Pierwsze trzy miesiące były tragiczne, ciężkie, ale później było coraz lepiej. Pojechałem do sanatorium, nie pozwalali mi chodzić bez kul, a ja po cichu te kule zostawiałem i robiłem sobie spacery, a później nawet biegi. Nastawiłem się psychicznie, że na pewno wrócę do boksu, chociaż nie było łatwo, bo nie dali mi zgody, nawet lekarz klubowy – dr Święcicki był przeciwny. Jednak tak się uparłem, że zacząłem trenować juniorów. Szybko zrobiłem kurs instruktorski we Wrocławiu i zatrudniłem się jako trener. Wszyscy byli zdziwieni, że jestem formie, później pozwolono mi sparować i od razu wróciłem do boksowania. Ludzie z klubu się przekonali, a ja przestawiłem trochę swoją pozycję i odniosłem dużo sukcesów po kontuzji. Dwa razy jeszcze mistrzem Polski byłem.
Czy dzisiaj wraca Pan do boksu?
Kilka miesięcy temu przestałem, bo to mnie zaczęło trochę mierzić, już nie jest tak, jak kiedyś było: grupa początkująca, szkolenie młodzieży, juniorów, jakieś zawody… Teraz to prowizorka. Przychodzą ludzie trochę starsi i każdy chce się nauczyć boksować. Najpierw mi się to podobało, bo parę groszy więcej było za treningi, ale później zabrakło satysfakcji.
Satysfakcję miałem wtedy, kiedy wychowałem mistrza Polski juniorów. Pracę z młodzieżą wspominam jako supersprawę. To było najpiękniejsze, jak się młodego człowieka ukształtowało boksersko, fajną pozycję się zrobiło, pracę nóg. Kontynuowałem to, czego mnie uczył trener Słowakiewicz. Robiłem kursy we Wrocławiu, u Jerzego Fidzińskiego – kurs trenerski, później drugiej klasy – i zacząłem pracować z młodzieżą, tylko że dziś młodzież jest już inna. Zdarzają się oczywiście wyjątki, tyle że za mało startów jest, za mało imprez.
Co jest Pańskim zdaniem ważniejsze w boksie: talent czy raczej ciężka praca?
Moim zdaniem samą pracą się daleko nie zajdzie, można być co najwyżej średnim zawodnikiem. Trzeba mieć jakiś talent, żeby odróżniać się od przeciętnych, normalnych zawodników. Musi być iskra Boża, coś, co człowieka wyróżnia.
Jak dzisiaj wygląda Pańskie życie? Czy odpoczywa Pan zasłużenie na sportowej emeryturze? Czy ma Pan jakieś pasje?
Mój syn Michał namówił mnie, żebym startował w wyborach na radnego, i udało mi się zostać radnym. Na Bemowie w Warszawie działam w Komisji Sportowej i Komisji Zdrowia, więc coś dobrego robię. A z trenowaniem boksu praktycznie dałem sobie spokój.
Bardzo dziękuję za poświęcony czas i za rozmowę.