Rozmowa z brązowym medalistą igrzysk olimpijskich w Barcelonie w 1992 r.
Jest pan ostatnim polskim medalistą olimpijskim w boksie. Dlaczego od 30 lat nie doczekaliśmy się następcy?
Wiele rzeczy na to wpływa. Myślę jednak, że głównym powodem jest brak ligi pięściarskiej. Dawniej, kiedy było 12 drużyn, można było stoczyć 11 meczów u siebie i 11 na wyjeździe. Mnóstwo! Zazwyczaj w drużynach ligowych był jakiś obcokrajowiec. Sam podczas takich spotkań toczyłem walki z mistrzami Europy, z medalistami olimpijskimi. Tego dziś najbardziej brakuje.
Obycia w ringu i doświadczenia?
Dokładnie tak. Za mało jest konfrontacji międzynarodowych, które dają zawodnikom pewność siebie. Style bokserskie są różne w zależności od kraju. My boksujemy po swojemu, pięściarze z Ukrainy, Białorusi, Rosji, Kazachstanu preferują inny styl. Ormianie, Gruzini mają własnych mistrzów, który wpajają im jeszcze inny. Dobrze byłoby się z tymi stylami zapoznać, oswoić.
Czym one się różnią?
W latach 60., 70. polska kadra prezentowała styl Papy Stamma. Opierał się on na technice, ważna była obrona, wspaniała praca nóg. Inni uczyli się od nas szermierki na pięści. Teraz styl jest bardziej motoryczny, liczy się siła i częstotliwość zadawania ciosów. Z kolei zawodnicy z Ukrainy, Kuby czy Meksyku mają styl trochę nonszalancki, bazujący na refleksie. Pięściarz niskiego wzrostu potrafi dobrze boksować ofensywnie, skracać dystans. Jest obdarzony silnym uderzeniem. Wysoki zawodnik boksuje z dystansu, opuszcza ręce, bazuje na szybkości, dynamice.
Czy brak olimpijskich sukcesów wynika także z braku dobrych, doświadczonych trenerów?
Trenerów rzeczywiście brakuje, ale brakuje też dobrych zawodników. Nie ma mocnej sportowej rywalizacji. Są mistrzowie Polski, a później długo, długo nic. W niektórych kategoriach wagowych nawet oni na arenie międzynarodowej okazują się słabi. Mówię to z przykrością. Nie chcę nikogo dyskryminować. Ktoś został mistrzem Polski – super. Ale jego dyspozycja nie daje żadnych szans, by dojść choćby do ćwierćfinału na olimpiadzie. A co dopiero do pozycji medalowej.
Młodym bokserom jest dziś łatwiej czy trudniej niż kiedyś?
Myślę, że jest im trudniej. Większość chłopaków nie ma pieniędzy, by żyć godnie, bo tylko najlepsi dostają stypendia. Ale tych najlepszych jest sześciu czy ośmiu. Pozostali pracują do późna, żeby mieć co jeść. Jak mają robić formę? Powinni mieć czas na wypoczynek, relaks przed kolejnym treningiem. A często jest tak, że drugiego treningu nie ma, bo muszą iść do pracy. Ci chłopcy często mają już żony, dzieci, domy na utrzymaniu. Kiedyś zawodnik walczący w lidze miał zagwarantowane zaplecze finansowe, dostawał stypendium albo był zatrudniany na etacie w jakiejś firmie, co wystarczało na skromne potrzeby. Do tego dochodziły mecze ligowe, za które też wypłacano honoraria. Pojedynków było dwadzieścia parę w ciągu roku, plus 10–12 pojedynków międzynarodowych. Dało się uzbierać trochę pieniędzy, miało się spokojną głowę i można było poświęcić się treningom.
Interesował się pan boksem od dziecka?
Kiedy miałem 13 lat, z zapartym tchem oglądałem igrzyska w Moskwie. Pasjonowałem się lekkoatletyką i boksem. Pamiętam walki Pawła Skrzecza, dziś mojego kolegi, Jerzego Kuleja, mojego wspaniałego trenera – pana Jerzego Rybickiego, któremu tak wiele zawdzięczam. Już w wieku 15 lat szukałem klubu bokserskiego, ale w Oleśnicy nie było takiego. Znalazłem go dopiero dwa lata później we Wrocławiu.
Zanim pojawił się boks, była lekkoatletyka.
Tak, ale tylko czysto amatorsko. Nie byłem zawodnikiem żadnego klubu lekkoatletycznego, choć miałem propozycję dołączenia do Oleśniczanki Oleśnica. Klub miał wspaniałych maratończyków, mistrzów Polski. Wygrywałem zawody na 100, 200, 400 m w skoku w dal. Byłem w miarę dobry. Trener chciał, żebym wystartował w dziesięcioboju. Ale byłem już wtedy zawodnikiem Gwardii, stoczyłem 10 walk. Powiedziałem: „Boks mnie fascynuje i chcę to dalej robić”. Dziś bokserom brakuje wszechstronnej sprawności, ćwiczeń ogólnorozwojowych.
Przez większość kariery występował pan w wadze ciężkiej. Tutaj często zdarzają się nokauty.
Walczą mężczyźni, którzy ważą ponad 90 kg i mają naprawdę potężny cios. Boks jest bardzo trudną dyscypliną, urazową. Dlatego, kiedy ktoś zaczyna, zawsze pytam: „Zastanowiłeś się, czy naprawdę chcesz to robić, a jeśli tak, to dlaczego?”. Rozmawiam z młodymi zawodnikami, by uświadomić im, jak duże trudności wiążą się z boksem. Każdy trafi na rywala lepszego od siebie, cwańszego, szybszego, mocniejszego. Musimy to wiedzieć. Porażki są nieuniknione, zawsze będą. Trzeba je umieć strawić i przeanalizować błędy, wyciągać wnioski i budować w sobie coś, co w przyszłości pozwoli nam wygrać pojedynek. Być może z tym samym rywalem.
Wybierając boks, miał pan świadomość tego wszystkiego, o czym pan teraz mówi?
Nie. Nie miałem. Naprawdę. Po prostu lubiłem walkę, umiałem się dobrze bić. Nigdy nie zaczepiałem, byłem grzeczny.
Pan tylko oddawał.
Nie lubiłem być nikomu dłużny. Jak ktoś mnie zaczepił, to miał przechlapane. Często miałem potyczki ze starszymi kolegami. Musiałem sobie jakoś radzić, nie raz dostałem lanie i płakałem. Nawet w domu nie mogłem się pożalić, bo dostałbym od mamy burę, że łobuzuję. Pewnego razu wygrałem z chłopakiem, który – jak się okazało – był zawodnikiem Gwardii Wrocław, boksował już parę miesięcy. Po szybkiej przegranej zaczął mnie namawiać, żebym wstąpił do klubu. Przekonywał, że mam talent. W pewnym sensie był dla mnie motywatorem.
Podwórkowa bójka stała się początkiem kariery.
Tak, choć nie było mi łatwo zacząć regularnie trenować. Miałem 17 lat, chodziłem do szkoły, w domu brakowało pieniędzy, nie miałem kieszonkowego. A musiałem pokonać 34 km z Oleśnicy do Wrocławia. Później jeszcze jechałem tramwajem albo szedłem. Bywało, że docierałem na miejsce już po zajęciach i trener się na mnie denerwował. Dopiero gdy się dowiedział, skąd dojeżdżam, miał dla mnie więcej zrozumienia. Do Wrocławia jeździłem dwa, trzy razy w tygodniu, bo nie było mnie stać, aby jeździć częściej. Wracałem do domu, robiłem treningi pod orzechem. Rysowałem kratki, żeby trenować pracę nóg. Zwracałem bardzo dużo uwagi na technikę. Po roku dostałem propozycję zamieszkania w klubie, w pokojach nad salą bokserską przy ul. Krupniczej. Wygrałem 10 pojedynków z rzędu. Trenerzy zauważyli, że stać mnie na dobre walki i mogę zdobywać tytuły.
Miał pan 17 lat, więc rodzice jeszcze mieli coś do powiedzenia. Jak się zapatrywali na drogę życiową, którą pan wybrał?
Tata mniej interesował się rodziną, ciągle gdzieś wyjeżdżał, nie było go w domu. Mama była i mamą, i ojcem. Starała się mnie dyscyplinować, ale niewiele mogła zrobić. Przez kilka lat sama wychowywała mnie, brata i siostrę, nie miała ze mną lekko. Byłem trochę niesfornym łobuziakiem, który chodził własnymi ścieżkami.
Czy był jakiś bokser, na którym się pan wzorował?
Bardzo mi imponował filmowy pięściarz Sylvester Stallone. Filmy z nim dodawały mi skrzydeł, ciągnęły mnie w górę. Chciałem być Rockym, starałem się wykonywać te same ćwiczenia: biegałem na peryferia przy zachodzie słońca, robiłem pompki, walczyłem z cieniem. Rocky Balboa był dla mnie wzorem, bo pokazywał, jak ciężko trzeba trenować, by być dobrym. Później wzorem stali się koledzy klubowi. Przyglądałem się ich technice, od każdego starałem się coś wziąć.
Żeby odnieść sukces w boksie, trzeba mu wszystko poświęcić?
Myślę, że tak. Każda dyscyplina ma swoją specyfikę. Chyba nie wszędzie trzeba aż takiego skupienia jak w pięściarstwie czy w sztukach walki. Rozmawiałem z paroma mistrzami, którym po rocznej przerwie wystarczyło kilka miesięcy treningów, żeby zdobywać medale olimpijskie. Ale w boksie to jest niemożliwe. W wielu innych dyscyplinach też: w kolarstwie, w ciężarach. Nie da się pójść na skróty.
Jak wyglądały treningi w okresie przygotowań do zawodów?
Pamiętam pierwsze zgrupowanie kadry narodowej w Zakopanem, bardzo ciężkie dla mnie. Co drugi dzień były wysokie góry: Kasprowy, Giewont, Morskie Oko. Cierpiałem, bo nigdy nie lubiłem biegać. Czasem, jak zabłądziłem w lesie, to wracałem wymęczony po kilku godzinach. Na zgrupowaniu tylko się trenowało, jadło, spało. Szukałem momentu, żeby się zregenerować. Z tego zmęczenia człowiek nie miał nawet apetytu, a tu za chwilę znowu ciężki trening. Dziś miło to wspominam.
Dla bokserów trudne i wyczerpujące jest też zbijanie wagi.
W początkowych latach kariery ważyłem 86–87 kg. Nie miałem za dużo tkanki tłuszczowej, nie było z czego chudnąć. A tu musiałem zrzucić sześć kilo, żeby zmieścić się w niższej kategorii wagowej. Były gorące kąpiele, sauna, człowiek nie dojadał, piło się witaminy, jadło surówkę, kawałek gotowanego mięsa. Kręciło mi się od tego wszystkiego w głowie, czułem się słaby. A trzeba było wejść do ringu i stoczyć ciężki pojedynek. Na tym właśnie polega silna psychika, że czasem muszę sam siebie oszukać, powiedzieć sobie: „Dobrze się czujesz, co ty gadasz, myślisz, że twój rywal jak się czuje? Może czuje się gorzej”. To jest zaawansowana psychologia.
Wiara w zwycięstwo jest konieczna?
Musimy pracować nad sobą. Mnie było łatwiej, bo zawsze byłem optymistą. Wiedziałem, że muszę wygrać, wierzyłem, że mi się uda. Mam silnego ducha, gdy pojawiały się problemy, mogłem zwrócić się do Pana Boga i poprosić Go o pomoc, a On zawsze mnie wysłuchał.
Okoliczności, w jakich dołączył pan do kadry jadącej na igrzyska w Barcelonie w 1992 r., były dość nietypowe.
Tak. Cały czas byłem zawodnikiem rezerwowym. Jeździłem na zgrupowania z kolegami, którzy mieli już pewne miejsce na igrzyskach. Trener powtarzał: „Spokojnie, coś się zwolni”. Ale taka sytuacja trwała kilka miesięcy i w końcu straciłem wiarę. Byłem załamany, stwierdziłem, że nie mam siły. Tydzień przed wylotem na igrzyska było ostatnie zgrupowanie w Asyżu. Nie pojechałem, na kolanie napisałem pożegnanie, coś w stylu: „Dziękuje trenerowi, kolegom, nie chcę być piątym kołem u wozu, życzę jak najlepszego występu, ale jadę do domu”. Wróciłem do Wrocławia, chciałem się delikatnie rozerwać. Poszedłem z kolegami na bilard, żeby pograć, napić się piwa i pogadać. Kiedy wracałem do domu, było już widno. W południe mama mnie obudziła: „Wstawaj, policja do ciebie”. Trener zadzwonił na komendę, wysłali po mnie funkcjonariusza, który kazał mi przyjechać do klubu, bo jest coś bardzo pilnego. Nie powiedział co, więc pojechałem dopiero na drugi dzień. Dowiedziałem się od Leszka Strasburgera, mojego trenera, że zwolniło się miejsce. Zawodnik z Hiszpanii, reprezentant gospodarzy, doznał kontuzji i jestem pewniakiem na igrzyska.
Nie żałował pan, że nie pojechał do Asyżu, bo koledzy trochę za mocno się rozluźnili. A pan trenował i trzymał formę.
Z opowieści słyszałem, że grali w karty na pieniądze, co nie było dobre, bo u osoby, która przegrywała, wyzwalało złe emocje. W sportach walki często szukamy odreagowania, rozluźnienia. Chcemy zapomnieć o ciężkiej pracy.
W ćwierćfinale pokonał pan byłego mistrza i wicemistrza świata, a na dodatek idola publiczności.
I mojego idola! Pamiętam, jak w wiosce olimpijskiej czekaliśmy na losowanie. Przychodzi trener, pytamy: „Trenerze, ilu mamy Kubańczyków?”. Nikt nie chciał na nich trafić, bo byli bardzo mocni. Straszna nerwówka! Trener mówi: „Dwóch z was ma walki z Kubańczykami”. I każdy myślał: „Żeby tylko nie ja”. Ja też mówiłem sobie w duchu: „Żeby tylko nie było Espinosy!”, ale właśnie z nim musiałem się zmierzyć.
Jak podkreślali komentatorzy, stoczył pan jedną z najładniejszych walk na igrzyskach.
To była wielka sensacja i walka o życie. Gdybym odpuścił choć na moment, to on by mnie zmiażdżył, bo bił na pograniczu faulu. Uderzył mnie barkiem, a za chwilę, już po komendzie „stop”, prawym sierpowym – aż wyleciała mi szczęka i mało nie upadłem. Sędzia mnie tylko policzył, zamiast dać Espinosie ostrzeżenia albo nawet go zdyskwalifikować. Kontynuowaliśmy pojedynek, choć byłem mocno trafiony, i to niezgodnie z przepisami. Po walce bokserzy z innych krajów bili mi brawo. W wiosce olimpijskiej panował zwyczaj, że każdego wieczora składa się gratulacje zwycięzcy, tak też było ze mną. Oko miałem podbite, ale byłem szczęśliwy, bo medal – co najmniej brązowy – już był. Lada dzień miałem walczyć w półfinale z Torstenem Mayem. Trenerzy zapewniali mnie, że walki nie będzie, bo mój rywal ma rozbity łuk brwiowy i lekarze nie puszczą go na ring, cały czas powtarzali, że jestem w finale. Nie do końca w to wierzyłem, miałem z tyłu głowy, że to igrzyska, a nie jakieś zawody regionalne, gdzie można odpuścić, bo przydarzyła się kontuzja, robi się wszystko, żeby uraz został jak najszybciej zaleczony. May miał na to dwa dni. Tak sobie myślałem, że pewnie go pozszywają, pocerują, pokleją i puszczą do ringu. Ale może podświadomie człowiek już się trochę za bardzo rozluźnił, zdekoncentrował, rozprężył?
Przeczucie pana nie myliło, bo May jednak wszedł do ringu. Niezgodne z regulaminem…
Co mogę powiedzieć? Prezydentem federacji boksu światowego był wtedy Niemiec.
Również sędzia był niezwykle stronniczy. Trzymał stronę Niemca i udzielał panu upomnień, choć pan na to nie zasłużył.
To było ewidentne. Pozwolono mi wtedy wykonać może trzy ciosy. Do dziś uważam, że tak naprawdę nie przegrałem, to były bokserskie szachy. Nie to, co walka z Espinosą, ostra i bezpardonowa, z niesamowitym tempem, obfitująca w ciosy. Z Mayem było spokojnie. On leworęczny, ja leworęczny. Bazowaliśmy na prawym prostym, unikach. W ostatniej rundzie rozciąłem mu łuk brwiowy, zaczął krwawić, choć nie było to moim celem, chciałem wygrać po sportowemu.
Czuł pan, że dominuje podczas walki?
Tak, czułem, że jestem lepszy. Ale po każdej rundzie widziałem, jak punktowali sędziowie, byłem zdumiony ich werdyktem, nic jednak nie mogłem zrobić. Starałem się, jak mogłem, ale byłem też zmęczony walką ćwierćfinałową i na więcej nie było mnie stać. Nie czułem goryczy, byłem spełniony, zadowolony. Miałem jakiś tam żal, bo mogłem zdobyć tytuł mistrza olimpijskiego. Zresztą później, w Stambule, zremisowałem z Torstenem Mayem, a w 1993 r. wygrałem z nim na mistrzostwach świata, w drugiej walce eliminacyjnej.
Co się czuje na olimpijskim podium? Jest inaczej niż na pozostałych zawodach?
Jest inaczej. Człowiek ma świadomość, że jest medalistą olimpijskim. Wielu ich nie mamy. Tych żyjących jest dziś około 220. Jesteśmy…
…elitą.
Nie powiem, że elitą, bo nie uważam się za gwiazdora, ale jest nas garstka i to duże wyróżnienie. Szkoda, że nie udało mi się zdobyć więcej medali. Pojechałem przecież na igrzyska do Atlanty, do Sydney, gdzie wygrałem kwalifikacje z medalistami mistrzostw Europy i świata, medalistami olimpijskimi, ale gdzieś tam zabrakło szczęścia. W Atlancie w 1996 r., w pierwszej walce z Lakhą Singhiem, pod koniec trzeciej rundy złamałem palec, chciałem wygrać przed czasem. Hindus był dwa razy liczony. Myślę sobie: „Będzie jeszcze jeden nokdaun i walka wygrana. Albo przynajmniej rywal będzie się mnie bardziej bał”. Tak sobie kalkulowałem i robiłem wszystko, żeby było trzecie liczenie. Źle uderzyłem i zaliczyłem złamanie Bennetta [zwane też złamaniem bokserskim, dotyczące pierwszej kości śródręcza i związane z urazem stawów – przyp. red.]. Dostałem termos z lodem i całą noc trzymałem w nim rękę, ale to nie zmieniło faktu, że z późniejszym medalistą olimpijskim i mistrzem świata Georgim Kandelakim walczyłem ze złamanym kciukiem. Nie mogłem bić lewą ręką, bo była mocno uszkodzona. Przegrałem, choć Gruzin nie miał dużej przewagi. Na igrzyska w Sydney w 2000 r. pojechałem już z kontuzją. Nie mówię tego po to, żeby się tłumaczyć, tak po prostu było. Mogłem uniknąć pewnych rzeczy, inaczej toczyć walkę.
Medal olimpijski zdobył pan jako 25-latek. Jak taki sukces działa na młodego chłopaka?
Trochę rzeczy się działo. Jak wróciłem do domu, do Oleśnicy, czekali już na mnie mieszkańcy, znajomi, sąsiedzi, rodzina. Szampan się lał, jadło się tort, było moje ulubione ciasto. Koledzy wozili mnie po mieście kabrioletem, było trochę wariactwa, nie powiem. Oleśnicki taksówkarz woził mnie do końca roku za darmo, byłem rozpoznawany nie tylko w swoim mieście. W Warszawie rozdałem dużo autografów, jak szedłem Starówką, to ludzie do mnie podchodzili. Walkę z Espinosą co chwilę puszczano w telewizji, bo pojedynek był świetny, ekscytujący. Stałem się popularny i rozpoznawany, różni ludzie zapraszali mnie do baru. Raz uległem, poszedłem się napić czegoś mocniejszego.
Jak wokół człowieka nagle robi się taki szum, to woda sodowa może uderzyć do głowy.
Powiedzmy, że trochę mi uderzyła. Tak bardzo to nie, tylko trochę. Błędy młodości. Nieco poszalałem, ale zatrzymałem się w dobrym momencie.
Jak dziś w Oleśnicy patrzą na pana? Czuje pan, że tytuł mistrza nadal robi wrażenie, że jest pan wzorem dla młodych?
Tydzień temu było spotkanie ze znanymi osobami w II Liceum w Oleśnicy. Zostałem zaproszony, żeby poprowadzić warsztaty o tematyce bokserskiej. Dużo opowiadałem o boksie, zrobiliśmy dwa treningi, było naprawdę sporo młodzieży. Ludzie lubią słuchać tego, co mówię, opowiadam nie tylko o rzeczach cudownych i miłych, ale też o ciemnych stronach boksu. To piękna dyscyplina, uczy szacunku do siebie, do rywala i kreuje pewne wartości, ale zdarzają się kontuzje, urazy, bóle głowy, nokauty.
Panu zdarzyło się przegrać przez nokaut?
Stoczyłem w ringu 302 walki i na szczęście nigdy mnie to nie spotkało, bardzo się z tego cieszę.
Ale za to pan nokautował rywali. Jakie to uczucie? Jest stres czy po prostu wlicza Pan to w koszty boksowania?
Czasem martwiłem się o rywala. Na początku może nie, bo była euforia, że mi się udało wygrać, ale później już inaczej do tego podchodziłem. Takie sytuacje zdarzają się przypadkiem, nie przypominam sobie, żebym chciał kogoś znokautować. Żebym specjalnie bił w miejsce, gdzie jest luka, bo przeciwnik opuścił rękę. Bywało więc, że się martwiłem albo później bałem się podejść i powiedzieć coś miłego.
W 2001 r. przeszedł pan na zawodowstwo. Co o tym zdecydowało? Fakt, że w boksie amatorskim nie ma pieniędzy? Czy może jakieś inne względy?
To była bardzo spontaniczna decyzja, pojechałem na walkę Krzysia Włodarczyka, który był wówczas mistrzem zawodowym, ale jeszcze zanim podpisał kontrakt, w 2000 r. przegrał ze mną w półfinale mistrzostw świata w Płońsku. W grudniu, już po igrzyskach w Sydney, pojechałem popatrzeć, jak walczy i dałem się namówić na boks zawodowy. Po dwóch tygodniach od rozmowy wyszedłem na ring – bardzo szybko. Miałem wtedy 34 lata. W sumie stoczyłem 31 zawodowych walk.
Co według pana jest w boksie najważniejsze?
Żeby coś wygrać, trzeba mieć koncepcję, inteligencję, nie ma głupich pięściarzy wysokiej klasy, którzy zdobywają medale olimpijskie. Trzeba poukładać swoje życie, myśli. Najważniejsza jest głowa, a po głowie nogi, na końcu – ręce. Ręce boksują, ale to nogi nadają ton, uderzenie wychodzi z biodra. Udo, łydka, stopa skręcają się, nadając ciosom szybkość, siłę, rytm.
Widzi pan kandydata na swojego następcę?
Pewnie, że tak, jest wielu fajnych chłopaków. Dwa miesiące temu objąłem kadrę narodową, to trochę mało czasu, żeby coś więcej powiedzieć, ale już teraz widzę potencjał. Większość zawodników ma po 17–21 lat. To jest młodzież, igrzyska są za dwa i pół roku. Myślę, że do tego czasu objawi się jakiś talent. Są też inni bokserzy, którzy gdzieś tam mi mignęli, ale nie miałem możliwościowi zobaczenia ich podczas walki. Będę jeździł na turnieje krajowe i międzynarodowe, żeby się im przyglądać. Jest kilka nazwisk, które wydają mi się obiecujące, ale chcę tych ludzi zobaczyć w ringu, nikomu nie zamykam drzwi. Ja sam pojechałem na igrzyska do Sydney w wieku 33 lat. Można? Można. Dlatego nie mówię, że tylko młodzież biorę pod uwagę, jeśli znajdzie się ktoś starszy, ale będzie świetny w ringu, dam mu szansę.
Mamy w boksie kilka znanych nazwisk: Adamek, Włodarczyk, Szpilka, Sulęcki, Kownacki. Jak pan ich ocenia?
Wydaje mi się, że brakuje im cierpliwości, żaden nie pojawił się w kadrze na igrzyska i nie wygrał kwalifikacji olimpijskich. Żeby być świetnym bokserem zawodowym, dobrze jest być wcześniej znakomitym amatorem, technika jest potrzebna i przekłada się później na boks zawodowy. Mateusz Masternak jest bardzo wysoko w rankingu światowym, walczył kiedyś o mistrzostwo świata i przegrał. Niedawno zdobył tytuł mistrza Polski i znowu jest na szczycie. Artur Szpilka miał duże możliwości, jest leworęczny, był ambitny, bił mocno, miał uderzenie na kategorię ciężką, ale coś nie zagrało, nie chciałbym opiniować co. Tak samo u Krzyśka Włodarczyka, coś nie zatrybiło i jego kariera się zatrzymała, zaczął przegrywać, ale teraz obaj się odbudowują, Krzysiek jest wysoko w rankingach w Europie. Szansę jeszcze mają. Tomasz Adamek moim zdaniem jest spełniony, najlepszy z nich wszystkich, nie wiem, czy dobrze zrobił, że zmienił kategorię. Gdyby boksował w wadze do 91 kg, byłby na szczycie przez długie lata, ale tutaj chyba decydowały aspekty finansowe. Maciej Sulęcki ma dużą inteligencję bokserską i duże możliwości pięściarskie, tylko trochę brakuje mu szczęścia, ale teraz znów dostał walkę o tytuł mistrza świata i podjął rękawicę, lada dzień wylatuje do Stanów Zjednoczonych. Życzę mu powodzenia. Andrzej Fonfara już zakończył karierę, zajmuje się promocją, jest menadżerem. Krzysztof Głowacki też miał fajne predyspozycje, jest leworęczny, obdarzony silnym uderzeniem, ale dzisiaj już powinien chyba myśleć o innej pracy, żeby dobrze wspominać boks. Zaczyna tracić zdrowie, ma coraz mniejszą odporność na uderzenia, jego kariera się kończy. Dariusz Michalczewski to przede wszystkim fenomenalna kondycja, wspaniała praca nóg, niesamowite tempo, świetna przednia ręka i świetny lewy prosty. Bardzo wiele zrobił dla boksu światowego, europejskiego, ma głowę na karku, potrafi robić biznes po zakończeniu kariery sportowej.
Czuje się pan spełniony jako sportowiec? Czy myśli pan czasem: „To mogłem zrobić inaczej, lepiej”?
Nie czuję się do końca spełniony, można było zdobyć więcej medali, boks olimpijski jest jednak dużo trudniejszy od zawodowego. Najlepszy przykład, że od 30 lat nie mieliśmy medalisty na igrzyskach, już same kwalifikacje są niezwykle trudne, a co dopiero pojechać na igrzyska i wygrać, trzeba mieć warunki. Paru pięściarzy było blisko, ale się nie udało, dlatego opowiadam zawodnikom o swoich sportowych przygodach. Po to, żeby ich ostrzec, żeby nie popełniali moich błędów. To bardzo ważne. Jeśli wezmą sobie do serducha moje rady, może unikną jakichś trudności, rozczarowań, szybciej wejdą na wyższy poziom, staną się lepszymi pięściarzami. Nie muszą uczyć się na własnych błędach, mogą na moich. Słuchają mnie, myślę, że im zależy, koncentrują się na swojej sportowej ścieżce.
Czego nauczył pana boks?
Szacunku do człowieka, do rywala. Pracowitości, rzetelności, punktualności. Dzięki treningom jestem poukładany, lubię planować. Sport dał mi poczucie własnej wartości. Mówię młodzieży: „Co z tego, że jesteście z małego miasta? To, że ktoś jest z dużego, nie znaczy, że jest od was lepszy i więcej osiągnie. Jesteście superwartościowi i możecie się realizować w każdej dziedzinie. Nie tylko w sporcie”.