Rozmowa z mistrzem olimpijskim z 1976 r. w Montrealu i brązowym medalistą igrzysk olimpijskich w 1980 r. w Moskwie, medalistą mistrzostw świata i Europy.
Dobrze widzieć pana w świetnej formie! Wiem, że zachorował pan na COVID i że nie przeszedł pan tej choroby lekko.
Trafiłem na dwa tygodnie do szpitala. Przyjechało po mnie pogotowie, bo czułem się fatalnie. Ale lekarze cały czas mnie podbudowywali, że mam silny organizm.
Jakie miał pan objawy?
Zaczęło się raptownie. Nawet nie wiem, gdzie się zaraziłem, bo wcześniej byłem i w Zakopanem, i we Włocławku. W każdym razie słabiutko się czułem. Miałem gorączkę, brakowało mi sił na cokolwiek.
Był pan pod tlenem?
Chyba tak. Gdy lepiej się poczułem, chciałem wypisać się ze szpitala, pytałem lekarzy, po co mnie trzymają. Usłyszałem tylko: „Musi pan jeszcze zostać. Widać, że organizm cały czas walczy”.
Walczy jak jego właściciel.
O tak, przyzwyczajony do walki.
W 2020 roku w Lądku-Zdroju w Kotlinie Kłodzkiej otwarto salę pańskiego imienia. Rzadko się to zdarza za życia danej osoby. Jak do tego doszło?
To był pomysł pani Marzeny Jankiewicz z ośrodka Geovita. To właśnie kierownictwo ośrodka zadecydowało, by powstała ta sala. Zaproszono mnie na spotkanie z młodzieżą, żebym osobiście uhonorował to miejsce i jako autorytet przyciągnął dzieciaki. To są młodzi, inteligentni ludzie, nie dadzą sobie wcisnąć kitu. Muszą wiedzieć, co jest grane.
Czy rzeczywiście miał pan poczucie, że jako mistrz olimpijski z ’76 roku, jedna z legend polskiego boksu, stanowi pan dla nich autorytet?
Myślę, że tak. Bardzo mnie tam szanowano, do tego stopnia, że nadal mnie zapraszają, żebym przyjechał i poprowadził trening, spotkał się z młodymi chłopakami. Ale wiadomo, jak jest – w czasach pandemii trochę boję się tam jechać.
Lądek-Zdrój to małe miasteczko w Kotlinie Kłodzkiej, najbardziej znane z filmu Miś i słynnej sceny, że nie ma takiej miejscowości jak Londyn, za to jest Lądek i właśnie Lądek-Zdrój.
Piękne miasteczko i bardzo mili ludzie, zwłaszcza kierownictwo ośrodka. Myślę, że tytuł mistrza olimpijskiego robi wrażenie. Oznak sympatii dostaję teraz nawet więcej, niż gdy byłem młody. Miałem 23 lata, kiedy zostałem mistrzem olimpijskim. To dość wcześnie. Oczywiście składano mi gratulacje, odnoszono się do mnie z szacunkiem. Ale teraz jest inaczej. Ludzie pytają mnie: „Czy pan wie, że jest pan legendą polskiego boksu?”. Odpowiadam: „Oczywiście, że wiem!”. Bo przecież mało kto taki tytuł zdobył. Czy pan wie, ilu jest polskich mistrzów olimpijskich w boksie?
Żyje tylko dwóch.
Tak: Marian Kasprzyk i ja. Ale w sumie było siedmiu. I to wszystko! A z Kasprzykiem boksowałem w wieku 19 lat, podczas gdy on miał 30.
Jakie to było uczucie wygrać z mistrzem olimpijskim z ’64 roku?
Byłem młodym chłopakiem, zaskoczonym, że tak lekko mi idzie. Trochę się tym podnieciłem. Myślę sobie: „Kurczę, co tak łatwo mi wszystko wychodzi!”. I jak mi wtedy przyłożył, to nie wiedziałem, w którym kierunku iść do narożnika. Dobrze, że zaraz był gong. Usłyszałem krzyk trenera Michała Szczepana: „Jurek, tutaj! Gdzie ty idziesz?!”. Bo szedłem w innym kierunku, tak mnie trafił mocnym prawym sierpowym. A jeszcze chwilę wcześniej wydawało mi się, że tak lekko mi idzie.
Mam ze sobą zdjęcie z ’64 roku, na którym widać Jerzego Kuleja, Mariana Kasprzyka i Józefa Grudnia.
To wspaniali pięściarze. Muszę powiedzieć, że każdego osobiście znałem. Każdego! To byli wielcy bokserzy, ale też wspaniali ludzie. Warto było ich poznać.
Jak zapamiętał pan Jerzego Kuleja?
To był bardzo inteligentny człowiek. Wspaniale komentował walki w telewizji. W tej chwili nie ma człowieka, który mógłby tak dobrze poprowadzić walkę bokserską.
A co pan może powiedzieć o Marianie Kasprzyku? Sięgnął po złoto olimpijskie po bardzo długiej przerwie w trenowaniu, którą spędził w więzieniu.
Zawsze byłem zaskoczony tym, że tak wielki zawodnik, podwójny medalista olimpijski, brązowy medalista mistrzostw Europy, nigdy nie zdobył mistrzostwa Polski. A to Kulej mu przeszkodził, a to Drogosz. Oszukali go w walce ze Zbigniewem Zakrzewskim z Wybrzeża Gdańsk. Po pierwszej rundzie pękł łuk brwiowy, już nie pamiętam, czy Zakrzewskiemu, czy Marianowi. Sędziowie ogłosili zwycięstwo Zakrzewskiego, zamiast dać je Marianowi, bo sobie na to zasłużył. Owszem, w tamtym czasie Zakrzewski wyrastał na bardzo dobrego pięściarza, mówiono o nim „bombardier z Wybrzeża”. Ale to za mało, to nie ta klasa co Marian. Z tego płynie też jeszcze jeden wniosek: jak wysoki był poziom polskiego boksu, że mistrz olimpijski nie był w stanie zdobyć tytułu mistrza Polski!
Ostatni na zdjęciu, Józef Grudzień, wygląda jak rodzaj pięknisia koło tych dwóch mocnych chłopaków!
To był szalenie mądry człowiek. Przyznam, że nawet nie pasował mi na boksera ze względu na swoją inteligencję, aparycję. Jednak to był świetny zawodnik.
Szczęście na wagę złota
Józef Grudzień (ur. 1 kwietnia 1939 r. w Piasku Wielkim, zm. 17 czerwca 2017 r. w Pułtusku) to złoty medalista olimpijski wagi lekkiej z Tokio (1964) i srebrny z Meksyku (1968). Co ciekawe, początkowo to nie Grudzień miał wystąpić w wadze lekkiej na igrzyskach w Tokio. Miejsce w kadrze należało do Jana Szczepańskiego, u którego lekarze wykryli jednak arytmię serca. Grudzień – mniej doświadczony w zawodach międzynarodowych i borykający się z kłopotami powodowanymi przez złamany kciuk – dostał szansę i wykorzystał ją w stu procentach. Pewnie wygrywał kolejne walki, w tym finałowe starcie z przedstawicielem ZSRS Wiliktonem Barannikowem, z którym spotykał się na ringu także w późniejszej karierze.
Józef Grudzień z powodzeniem startował także w mistrzostwach Europy: w Berlinie (1965) zdobył srebro, a w Rzymie (1967) – złoto. Po zakończeniu kariery zawodniczej został trenerem, a jako członek Polskiego Komitetu Olimpijskiego zajmował się pomocą byłym olimpijczykom.
W ’64 roku, kiedy Polacy spektakularnie wygrywali z Rosjanami, miał pan 11 lat. Czy boks już wtedy pana interesował?
Poznałem boks dzięki koledze, który trenował u Antoniego Komudy. Przynosił rękawice ze sobą i okładał wszystkich chłopaków na podwórku. Któregoś razu dał mi rękawice, zaczęliśmy boksować i okazało się, że nie mógł mnie trafić. Powiedział: „Chodź, zobaczysz, jak będzie na sali bokserskiej”. Namówił mnie i poszedłem. Trener Komuda od razu zwrócił na mnie uwagę.
Podobno powiedział: „Ten chłopak będzie mistrzem olimpijskim”. A czy panu zdarzyło się dostrzec kiedykolwiek kogoś tak zdolnego, żeby powiedzieć: „Chłopcze, zrobisz karierę”?
Nie zdarzyło mi się. Do boksu trzeba mieć wielki zapał, być cholernie ambitnym i upartym. Nie chodzi tylko o to, że ktoś umie zlać każdego na podwórku. To nie na tym polega. Do boksu trzeba mieć smykałkę, trzeba lubić się bić i umieć pokonać innych, równie mocnych zawodników. A to nie jest proste. Boks to ciężka dyscyplina. Ptasi móżdżek niewiele w niej zdziała. Każdy ma wrażenie, że bokser to jest taki zabijaka. A pięściarze to bardzo inteligentni ludzie. Nikt mistrzostwa nie zdobędzie, jeśli zabraknie mu oleju w głowie. Może odniesie przypadkiem sukces, ale żeby być takim Kulejem, Grudniem czy Kasprzykiem, trzeba być bardzo inteligentnym człowiekiem.
Mawiał pan przez całe życie, podobnie jak Marian Kasprzyk, że w boksie nie chodzi tylko o bicie się, ale o to, żeby nie dać się trafić, prawda?
To są słowa Stamma.
Odwoływaliście się do nich obydwaj.
Tak. On mówił, że cała sztuka w boksie polega na tym, by trafić przeciwnika, ale nie oberwać z powrotem. Jeżeli zawodnik ma zadać cios i samemu przy tym dostać, to lepiej, żeby w ogóle nie uderzał. Poza tym u boksera najważniejsza jest głowa, później nogi i dopiero na końcu ręce.
Czy tacy bokserzy jak Grudzień, Kasprzyk, Kulej odnieśliby sukcesy, gdyby nie było Stamma?
Ciężko by było. Brak dobrych trenerów to zresztą powód, dla którego polski boks upadł. O tym się nie mówi, ale zamiast naszych trenować, promowano, za przeproszeniem, dwóch Rusków. A przecież u nas boksowali choćby bracia Kliczko w Gwardii Warszawa.
Ten problem wystąpił w wielu dyscyplinach. Podobnie Paweł Łukaszka, olimpijczyk z ’80 roku, wypowiada się o hokeju. Zniszczono polski hokej tym, że jest w nim pełno zagranicznych trenerów.
Bo to prawda. Przyjeżdżają zawodnicy z zagranicy, pod żadnym względem nie są lepsi od naszych, ale mają pieniądze. Niestety za sukces trzeba płacić. Nasi tego nie rozumieją. Były czasy, gdy trenerzy byli na etatach, wtedy mogli podróżować po całej Polsce, trenować. W tej chwili chłopakom jest ciężej.
Druga, często wymieniana przyczyna upadku polskiego boksu to boks zawodowy.
Nie jestem przeciwko boksowi zawodowemu. Uważam, że powinno się promować najlepszych zawodników amatorskich, bo w amatorstwie nie ma pieniędzy, a w zawodowstwie – już są. Zawodowstwo powinno być bardziej urozmaicone. Po likwidacji ligi sprowadzono zagranicznych trenerów. W tej chwili nawet nie wiem, kto trenuje kadrę. Nie znam tych ludzi, chociaż jestem zapraszany. Nadal mnie szanują, doceniają, ale ja ich nie znam. A przedtem w każdej kategorii mogłem wymienić z imienia dziesięciu najlepszych.
Wróćmy zatem do czasów, kiedy odnosił pan sukcesy. Czy przydarzały się panu takie sytuacje, które Kasprzyka doprowadziły do więzienia? Czy prowokowano pana, żeby sprawdzić, jak to jest zmierzyć się ze sławnym bokserem?
Raczej nie, zawsze byłem darzony szacunkiem. Gdziekolwiek poszedłem, ustępowano mi, słyszałem szepty: „Ćśś, to mistrz olimpijski”. Byłem rozpoznawany. Poza tym nie wdawałem się w żadne pijackie burdy. Jeśli ktoś mnie zawołał, mówił: „Chodź do nas, siadaj. Bierz kielicha i napij się”, to grzecznie odmawiałem. Nie pozwalałem sobie na takie rzeczy.
To miał pan charakter! Dla wielu sportowców, a szczególnie bokserów, takie zaczepki stanowią wyzwanie.
Owszem, i ja miałem takie propozycje. Ale zawsze grzecznie odmawiałem, tłumaczyłem, że nie piję. Przyznam jednak, że pamiętam, jak niektórzy przed walką wypijali kielicha. Uważam, że to był rodzaj dopingu. Czasem to przeszkodzi, ale czasem pomoże. Nie oszukujmy się, alkohol pobudza człowieka, wzmaga agresję.
Czy wśród zawodników, z którymi pan boksował albo których pan trenował, są tacy, z którymi utrzymuje pan dzisiaj kontakt? Marian Kasprzyk?
Tak. Na święta zawsze staram się do niego zadzwonić. Z okazji imienin również telefonuję. Marian to spokojny, wyważony, kulturalny człowiek. Miałem bardzo dobry kontakt z Andrzejem Biegalskim, niestety już zmarł. Znam się z Adamem Koźlikiem.
A z ostatnim naszym medalistą, czyli z Wojciechem Bartnikiem?
Oczywiście, również. Muszę mu osobiście podziękować, bo bardzo przychylnie się o mnie wypowiada. A był moment, gdy jako trener nie bardzo w Wojtka wierzyłem. To było przed Barceloną, gdzie zdobył brązowy medal. Miał za przeciwnika chłopaka ze Słupska, nie pamiętam, jak się nazywa. Bartnik powiedział mi: „Ja pana nie zawiodę! Proszę na mnie postawić”. Po tej rozmowie zdecydowałem się na Wojtka.
Czyli trzeba chcieć, trzeba wierzyć. Boks to jest trochę gra psychologiczna?
Trochę tak. Podczas prezentacji bokserzy się prężą, a jak podają sobie dłoń, to jakby w imadło rękę włożyć.
Czy między panem a Wiktorem Sawczenką była jakaś gra?
Raczej nie. Na igrzyskach w Moskwie w ostatniej rundzie uderzył mnie głową, pękł mi łuk brwiowy. Sędziowie ogłosili zwycięstwo Sawczenki. Szkoda, że tak się skończyło, bo miałem znowu wielką szansę powalczyć o złoto. Złapałem niesamowitą formę. Jeszcze jadąc do Moskwy, nie czułem się najlepiej przygotowany, ale później nabrałem wiatru w żagle i zacząłem świetnie boksować. Sawczenko w finale przegrał z kretesem.
Często powtarza pan, że pod pewnym względem Moskwa to były dla pana ważniejsze igrzyska niż Montreal.
To prawda. Jak doszedłem do półfinału, niektórzy radzili, żebym już nie boksował. Mówili: „Przecież masz już brązowy medal, daj sobie spokój, wystarczy”. Mieli w pamięci moją ciężką porażkę z Sawczenką na mistrzostwach świata. Zadzwoniłem do żony, powiedziała mi jedno: „Jurek, musisz boksować, nie możesz oddać walki walkowerem”. Miała rację. Pomyślałem, że mogę przegrać z nim raz, drugi, trzeci, jednak na ring muszę wyjść. Gdy poszedłem na wagę, ludzie pytali ze zdziwieniem: „Jurek, boksujesz dalej?”. Nawet Sawczenko był zaskoczony.
Pamięta pan przebieg tej walki?
Pierwszą rundę przegrałem, drugą u wszystkich sędziów wygrałem. W trzeciej chciałem go skończyć przed czasem. Widziałem, że był słaby, szedłem na niego, żeby skasować go całkowicie. Niewiele mi zabrakło. Została niecała minuta do końca walki i wtedy dostałem w głowę. Całe życie bez kasku boksowałem, a stoczyłem ponad 300 walk. Łuk mi pękł, rosyjski lekarz wysłał mnie do narożnika. Po walce wszyscy przychodzili do mnie do szatni, nawet trenerzy rosyjscy gratulowali mi postawy. Sam Sawczenko się zjawił, zresztą mam w domu piękny plakat, który mi podarował, z dedykacją „dla Jerzego Rybickiego”. Dowiedziałem się też, że moje zdjęcie wisi na sali bokserskiej w Moskwie, jako jedyne zdjęcie Polaka. Trochę żal mi tego finału. Nagrodą jest to, że wszyscy pogratulowali mi postawy, tego, że wyszedłem na ring i nie bałem się boksować.
Na igrzyska wrócił pan w roku ’92 już jako trener. Czy po tych 12 latach igrzyska się zmieniły?
Myślę, że boks, przynajmniej amatorski, nie jest już tak popularną dyscypliną. Przedtem wszyscy znali każdego zawodnika z imienia, z nazwiska, śledzili nawzajem swoje wyniki. Tak jak wspomniałem, był taki okres, gdy w każdej kategorii mogłem podać nazwiska dziesięciu najlepszych zawodników. Dziś miałbym problem, by w każdej kategorii wymienić choćby dwóch czy trzech pierwszych. Boks amatorski mocno podupadł.
Pański wychowanek, o którym rozmawialiśmy, i zarazem nasz ostatni medalista olimpijski również wybrał później zawodowstwo.
Tak. Wszystko rozbija się o pieniądze. Całe szczęście, że najlepsi zawodnicy byli w jakimś stopniu na etatach, mogli boksować pod okiem trenerów. Teraz jest ciężko. Są stypendia, ale nie za duże. A żeby je otrzymać, trzeba wystartować tu i tu, zdobyć to i to. Tak że jest bardzo ciężko. Jak kończyłem akademię wychowania fizycznego i rektor wręczał mi dyplom, powiedział do mnie: „Panie Jurku, pan jest ostatnim zawodnikiem, który odnosił sukcesy. Na panu skończył się polski boks”.
Lubi pan opowiadać historię o spotkaniu z Feliksem Stammem, który był twórcą wielkich sukcesów w tej dyscyplinie.
To był wspaniały człowiek. Nazywali go „Papą” Stammem. I rzeczywiście był dla zawodników jak ojciec, stanowił dla nich autorytet. Przyjeżdżał na obozy juniorów, a ja w ’71 roku byłem na jednym z nich. Do dziś pamiętam, jak Feliks Stamm podszedł do mnie, gdy pracowałem na worku. Pokazywał innym, jak powinienem uderzać. Miałem z tego wielką satysfakcję. Nie wiem, czy dziś jakikolwiek trener w dowolnej dyscyplinie cieszy się takim autorytetem. Nie widzę takiego drugiego człowieka. Kazio Górski mógł się równać ze Stammem, ale Kazia też od dawna z nami nie ma. Poza tym to dobrze pokazuje różnice między dawnym boksem a tym, co jest dzisiaj. Wychowankowie wielkich trenerów sami zostawali trenerami i kontynuowali myśl mistrzów. Sam przez lata współpracowałem ze Szczepanem. Od każdego trenera bierze się to, co najlepsze, a samemu można dołożyć jeszcze to i owo. Wszyscy wielcy pięściarze zostawali trenerami. Czy Kulej, czy Pietrzykowski, śmiało mogliby prowadzić kadrę seniorów. Mieli do tego dar.
Jak dzisiaj wygląda pana codzienność?
Jestem emerytem.
To przyjemne uczucie?
Myślę, że tak. Oczywiście pod warunkiem, że ma się zapewnione odpowiednie warunki i nie trzeba latać od jednego do drugiego, żeby parę groszy zarobić.
W tym sensie jako mistrz olimpijski jest pan szczęściarzem. Wielu sportowców zostało z niczym.
Oczywiście, bardzo sobie cenię, że dostaliśmy świadczenie olimpijskie. To pomogło wielu medalistom. Pamiętam, jak Jerzy Adamski z Bydgoszczy mówił mi: „Jurek, słuchaj, odkąd mam to świadczenie, nareszcie stać mnie, żeby komuś kawę czy piwo postawić, a nie że to ciągle inni za mnie płacą!”. Mimo wszystko to nie są duże pieniądze, 2600 złotych miesięcznie. To nie jest aż tak wiele za tak wielki sukces. Ale niejednemu uratowały życie, każdy medalista igrzysk je dostaje.
Niezależnie od liczby medali i kruszcu.
A tak nie powinno być. Bo złoto różni się od brązu, nie oszukujmy się. Brąz a złoto to dwa różne światy. Nie wiem, dlaczego tak jest. Niektórzy mi mówią: „Nie odzywaj się, bo jeszcze nam zabiorą”. Dla nas to są dobre pieniądze, bo sportowcy nie mają wysokich emerytur. Zawodnicy po zakończeniu kariery nie mają zbyt wiele czasu na to, żeby wypracować emeryturę.
Pan miał to szczęście, dlatego że odsłużył pan kilkanaście lat w państwowej służbie.
Tak, łącznie 17 lat, a jeszcze byłem na etacie w Gwardii. To było moje szczęście. Ale do wszystkiego trzeba było dojść ciężką pracą. Nic z nieba samo nie spada. Sport to harówka każdego dnia. Nieraz trenowaliśmy nawet dwa razy dziennie: pierwszy trening, na rozruch, o dziesiątej, a drugi – o szesnastej. Bywało i tak, że robiono nam trening jeszcze o dziewiętnastej. Było to dosyć męczące, ale żeby odnieść sukces, trzeba wszystko postawić na sport.
Czy ma pan dzisiaj poczucie, że dobrze przeżył życie?
Mam żal do siebie, że nie zdobyłem mistrzostwa Europy. Boli mnie to, nie daje spokoju.
Ale jest pan mistrzem olimpijskim! Wielu zamieniłoby pięć tytułów mistrza kontynentu na mistrza olimpijskiego.
Oczywiście. Bogdan Gajda ma mistrza Europy, zdobył go w pięknym stylu. Jest dziewięciokrotnym mistrzem Polski. A mówił mi: „Jurek, oddałbym wszystko za medal olimpijski!”. Medalu olimpijskiego nie ma też Henio Średnicki.
Również świetny bokser.
Uważam, że znakomity. Jeden z najlepszych polskich bokserów, a nie ma medalu olimpijskiego. Ja z kolei nie mam mistrza Europy, chociaż zdobyłem dwa brązowe medale. W Katowicach w półfinale przegrałem z Kalevim Marjamaą, a dwa lata później w Halle – z Sawczenką. Tylko tego jednego tytułu brakuje mi do szczęścia. Jednak mam dwa medale olimpijskie zdobyte w pięknym stylu.