Rozmowa z brązowym medalistą igrzysk olimpijskich w 1968 r. w Meksyku
Czy z perspektywy czasu swoje niecodzienne warunki fizyczne postrzega pan jako szczęście czy przekleństwo?
Trudno powiedzieć. Moja budowa nie za bardzo pasowała do boksu. Byłem niskim zawodnikiem, bardzo szczupłym i o niedużej wadze. Ale do innych dyscyplin w ogóle się nie nadawałem – właśnie ze względu na warunki fizyczne.
Myślał pan jednak o piłce.
Tak, zacząłem nawet grać w juniorach. Wszyscy zawodnicy byli jednak więksi ode mnie. Jeden, drugi mnie popchnął, a ja nie miałem z nimi żadnych szans. Zwłaszcza że dość późno zabrałem się za uprawianie sportu.
W jakim był pan wieku?
Miałem wtedy 16 lat, choć wcześniej oczywiście miałem kontakt ze sportem. Mój tatuś, rocznik 1901, przed wojną bardzo dobrze grał w piłkę. Należał do zrzeszenia piłkarskiego w Lwówku na wschodzie. Z kolei mój brat grał w tenisa ziemnego, ale nie szło mu najlepiej i zrezygnował. Tylko ja zawodowo zająłem się sportem.
Na boks namówił mnie znajomy działacz sportowy z Wejherowa. Interesował się boksem, był sędzią i powiedział mi kiedyś: „Słuchaj, Hubert, może spróbujesz? Jesteś taki mikry, do piłki się nie nadajesz, ale do boksu – czemu nie?”. Poszedłem, choć początki mojej kariery były trudne z tego względu, że rodzice zabronili mi uprawiania sportu.
Co mówili?
Że najpierw szkoła, a później sport. Jak zdobędę zawód, to mogę iść do boksu. Kiedy skończyłem szkołę, miałem już 18 lat, więc w Gryfie trafiłem od razu do seniorów. Okazało się, że bardzo dobrze idzie mi na zajęciach i sparingach.
Często 18-letni chłopcy to są już zawodnicy z kilkuletnim doświadczeniem.
Tak. Ci, którzy zaczynali w juniorach, mieli za sobą już po kilkanaście walk. Ja nie miałem żadnej, ale od razu po pierwszej poczułem, że się do tego nadaję. Byłem zawzięty, a boks mogą uprawiać tylko chłopacy z ikrą. Nie można odpuszczać. Im więcej ciosów zawodnik dostanie, tym bardziej chce oddać.
Nie zniechęcały pana ciosy, które pan otrzymywał?
Nie, wręcz przeciwnie – to jeszcze bardziej mnie mobilizowało. Gdy trafiłem do Gryfu Wejherowo, przegrałem tylko z jednym zawodnikiem. A to była trzecia liga.
Potem zostałem powołany do służby wojskowej do Zawiszy Bydgoszcz. Początkowo wszyscy twierdzili, że nie poradzę sobie w drugiej lidze. Mój znajomy, ten, który namówił mnie na boks, przekonywał, że nie będą żałowali. W ciągu 2 lat przegrałem tylko dwa razy, i to na mistrzostwach Polski, gdzie zdobyłem dwukrotnie tytuł wicemistrza Polski.
Wtedy pokazał się pan całej sportowej Polsce?
Tak, stamtąd do kadry narodowej powołał mnie świętej pamięci Feliks Stamm.
Jak pana znalazł?
Śledząc wyniki sportowe. Zawisza awansowała z drugiej ligi do pierwszej i Stamm zobaczył, że nie poległem w żadnej walce. Już po roku w kadrze trafiłem do reprezentacji Polski na mistrzostwa Europy w Berlinie w 1965 roku. Zdobyłem srebrny medal, mając niespełna 30 walk. Od tamtej pory cały czas byłem w kadrze i startowałem w meczach międzypaństwowych.
Jakim trenerem był Stamm?
To jest legenda. Dla zawodników był jak ojciec, choć trzeba przyznać, że rygorystyczny. Gdy ktoś podpadł, czy to Grudzień, czy ktoś inny z dobrych zawodników, odsyłał do domu, nie patyczkował się. Ale ja, nie chwaląc się, zawsze byłem stawiany za wzór sportowca na obozach kadry narodowej. Jako jedyny z kadry mogłem udać się do domu na sobotę i niedzielę.
Jak pan to sobie załatwił?
W ogóle nie załatwiałem. Stamm wierzył, że jak przyjadę do domu, to nie zabarłożę, nie popiję, nie zapalę papierosa. Do dzisiaj nie palę. Wierzył mi po prostu. A gdy trzeba było wrócić w niedzielę wieczór, byłem na czas. Przestrzegałem dyscypliny, bo chciałem coś osiągnąć. Stamm o tym wiedział.
Miał pan do niego żal o to, że na olimpiadzie w Meksyku przesunął pana do wagi papierowej? Gdyby nie ta decyzja, może w wyższej kategorii wagowej miałby pan szansę na lepszy wynik.
Trudno mi w tej chwili to oceniać. Zawodników było w sumie 10. Stamm przyszedł do mnie i poprosił: „Hubert, zrób wagę papierową. Wiesz, chcemy wystawić jak najlepszy skład. W muszej – Olecha, ciebie – w papierowej”. Z Olechem byliśmy równymi zawodnikami, ale on ważył o 2 kilogramy więcej.
Jak pan zareagował?
Odparłem, że zrzucę wagę. Olech był już wicemistrzem olimpijskim z Tokio. Tam nie było jeszcze wagi papierowej, wprowadzili ją dopiero w Meksyku.
Co pan robił, by stracić na wadze?
Trening, sauna, ale to jeszcze pół biedy. Musiałem zrzucać po 4 kilogramy miesięcznie, a nieraz zdarzało się, że zbijałem po 5 czy 6 kilo. Jak to robiłem? Trening, a później wanna z wodą tak gorącą, że nie sposób wsadzić palec. Siedziałem w niej i pociłem się. Potem wychodziłem i siadałem na krawędzi – nogi ciągle trzymając w tej gorącej wodzie. Z czoła kapał mi pot. Siedziałem i liczyłem – dopóki nie skapnie 300 kropli.
Potem z powrotem do tej gorącej wody, poleżałem trochę i wychodziłem. Wycierałem się, zakładałem dres i szedłem położyć się na kanapę, przyszykowaną specjalnie dla mnie. Zawijano mnie w dwie czy trzy kołdry, dosłownie jak w worek, i to razem z głową. Oddychałem jedynie powietrzem pod kołdrą. Musiałem tak leżeć 40 minut, kolega siedział przy mnie i pilnował z zegarkiem w ręku. Raz mi się słabo zrobiło i gdyby właśnie nie kolega, to nie wiadomo, jak by się to skończyło. Poza tym dres, który miałem na sobie, był ortalionowy, więc zupełnie nie przepuszczał powietrza. Gdy wychodziłem spod kołdry, ledwo utrzymywałem się na nogach, tak byłem osłabiony.
Na początku więc było ciężko, drugi raz – już lżej, trzeci też, a potem jakoś poszło. Do tego byłem na diecie. Jadałem tylko raz dziennie – samo mięso. Piłem jedynie gorzką herbatę, a do niej szklankę normosanu, żeby to, co zjadłem, i tak ze mnie wyszło. Gdy zrzuciłem wagę do odpowiedniego poziomu, udało mi się utrzymać ją do igrzysk.
Jak zapamiętał pan przyjazd do Meksyku?
Czterdzieści stopni ciepła. Wagę trzymałem, ale ciągle chciało mi się pić. Do tego rzadsze powietrze, bo to 2 tysiące 200 metrów nad poziomem morza. Zupełnie inny klimat.
To problem, który dotknął wielu zawodników z naszej części świata, prawda?
Tak. Ale traf chciał, że dobrze mi szło, choć nie znałem wielu zawodników, a w półfinale walczyłem z Azjatą…
Dzisiaj w ramach przygotowań do walki ogląda się występy rywali na DVD, analizuje się ich technikę.
Wtedy nie było czegoś takiego. Człowiek jechał w ciemno, nie wiedząc, kto jak walczy. Stoczyłem cztery walki i przegrałem czwartą. Gdy miałem brązowy medal, mój organizm nie wytrzymał tego rygoru. Powiedziałem sobie: „To teraz już pusto nie wracam”. Zrobiłem tyle, co mogłem, i zdobyłem brąz. Ale szczerze mówiąc, mógłbym dalej pociągnąć, gdyby choć jeden sędzia był bardziej przychylny. Przegrałem, „trudno” się mówi, ale pusto nie wracałem. Takiej mordęgi, jaką przeszedłem, nikomu jednak nie życzę.
Brązowy medal w Meksyku
Podczas igrzysk olimpijskich w Meksyku w 1968 r. po raz pierwszy rozgrywano walki w najniższej kategorii wagowej – papierowej, do 48 kg. Trener Feliks Stamm zdecydował, że w wadze muszej wystąpi Artur Olech, a w najlżejszej – właśnie Hubert Skrzypczak. Dla tego ostatniego oznaczało to zrzucenie co najmniej 6 kg wagi. Udało się, jednak wycieńczony, głodny i nieprzystosowany do warunków panujących w Meksyku Skrzypczak z walki na walkę wypadał coraz gorzej.
W pierwszej kolejce zwyciężył 5:0 Mohameda Sohema (Zjednoczone Emiraty Arabskie), w drugiej wygrał 4:1 z Taharem Azizem (Maroko), w ćwierćfinale pokonał 3:2 reprezentanta Australii Josepha Donovana. W półfinale przegrał 1:4 z Yong Ju Jee (Korea Południowa). Zdobył jednak brązowy medal – w walce o 3. miejsce zwyciężył z Francisco Rodriguezem (Wenezuela).
Później boksował pan z Arturem Olechem.
Tak, dwa razy. Raz na mistrzostwach Polski – wtedy przegrałem w walce finałowej – i w meczu ligowym GKS Wybrzeże, bo byłem wtedy w Wybrzeżu.
Jakie były wasze relacje? Często byliście porównywani ze sobą?
Ja do niego nic nie miałem. W boksie nie ma tak, że „o Jezu, tego to ja muszę tu czy tam”. Jak jest lepszy, to „trudno” się mówi.
Rywalizowałem zresztą z dwoma Olechami, ze Zbigniewem i Arturem. Jak były sparingi, to zawsze szli na mnie obydwaj. Jedną rundę boksowałem z jednym, drugą – z drugim Olechem. Jeden odpoczął, ja zostawałem na ringu i następny Olech wchodził.
A Skrzypczak był jeden.
Tak, i musiałem wytrzymać to kondycyjnie. Co innego, gdy można odpocząć 3–4 minuty. A ja zostaję na ringu i tylko wymieniają mi przeciwnika. Byłem na tyle dobry, że to mnie Feliks Stamm postanowił wystawić na olimpiadę.
Którą z walk wspomina pan najczęściej?
Moim najgroźniejszym przeciwnikiem był Jerzy Wichman z Gwardii Warszawskiej. Nie umiałem z nim wygrać. Trzy razy boksowaliśmy i trzy razy przegrałem.
Dlaczego?
Nie leżał mi. Dam taki przykład: Jerzy Kulej też miał przeciwnika w Polsce, z którym nie potrafił wygrać, a był przecież mistrzem olimpijskim! To był Józef Piński z Pogoni Szczecin. Gdy Piński wychodził na ring, Kulej po chwili schodził pokonany. Podobnie było ze mną i Wichmanem.
Rywale na ringu
Przez większość kariery sportowej Hubert Skrzypczak musiał mierzyć się z równie dobrymi polskimi zawodnikami: Arturem Olechem z Gwardii Wrocław i Jerzym Wichmanem z Gwardii Warszawa. Dlatego tylko raz, w 1970 r. w Opolu, Hubert Skrzypczak sięgnął po tytuł mistrza Polski. 5 razy był wicemistrzem kraju (1965, 1966, 1968, 1969, 1971). 8 razy reprezentował Polskę w meczach międzypaństwowych, na których odniósł 7 zwycięstw.
Co dał panu boks w życiu?
Samozaparcie. Jestem strasznie zawzięty. Gdy ktoś mi dokuczy, to nie popuszczę. Muszę zrobić tak, żeby mu prędzej czy później oddać.
To dobrze czy źle?
Sam nie wiem. Może i źle, ale tak już mam. Nikomu krzywdy nie robię i nigdy nie zrobiłem, ale jak ktoś mi coś zrobi, to nie umiem przejść obok tego obojętnie.
Wśród rówieśników budził pan respekt jako młody chłopak, który osiąga sukcesy?
Poza ringiem nie miałem żadnych konfliktów. Stroniłem od bójek. Jak wspomniałem, byłem wzorem i nigdy nie miałem do czynienia z prawem.
Choć różnie bywa z bokserami.
No tak, weźmy za przykład Kuleja. Pojechał na olimpiadę w Meksyku, ale dostał ultimatum, że jak nie zdobędzie złotego medalu, to pójdzie siedzieć. Na szczęście zdobył i wszystko zostało zatarte. On troszeczkę był rozrabiaka, ale każdy ma inny charakter.
Z kolei wielkiego chuligana zrobili z Mariana Kasprzyka, a to dusza człowiek! Byliśmy w komitywie koleżeńskiej, rozmawiałem z jego żoną. Ona mówi: „Hubert, co ty byś zrobił, jakbyś szedł z żoną i twojej żonie ktoś by ubliżył? Puściłbyś to płazem? Jakbyś miał siłę, to też byś chlapnął i do widzenia, prawda?”. Kasprzyk tak właśnie postąpił i zrobiono z niego wielkiego rozrabiakę, choć to naprawdę spokojny człowiek. Ciągle utrzymujemy kontakt.
Pobił milicjanta
Marian Kasprzyk, złoty medalista igrzysk w Tokio i brązowy w Rzymie, zasłynął ze swoich chuligańskich wybryków. Pierwszy wydarzył się w styczniu 1961 r., co opisywał wówczas „Przegląd Sportowy”: „Na sylwestrowej zabawie o godzinie 5 rano Kasprzyk, będąc zamroczony, pobił pracownika Spółdzielni Spożywców pana K. S., który znosił do bufetu puste butelki. Już na ulicy Kasprzyk wywołał drugą awanturę. Kolejnymi jego ofiarami byli kapitan Wojska Polskiego R. B. i jego małżonka. Kasprzyk na zwróconą mu przez oficera uwagę, aby zachowywał się przyzwoicie, poturbował go i przewrócił. Na wniosek prokuratora został aresztowany i obecnie za kratkami w dzierżoniowskim więzieniu oczekuje rozprawy sądowej”.
Za udział w bójce bokser został zawieszony na pół roku. Latem tego samego roku pobił jednak pijanego milicjanta, który zaczepiał jego żonę w jednej z restauracji w okolicach Bielska-Białej. Kasprzyk został skazany na więzienie i dożywotnio zdyskwalifikowany. Karę cofnięto tuż przed olimpiadą w Tokio.
W niewielkim rodzinnym Wejherowie jest pan rozpoznawany na ulicy?
Tak, właściwie większość ludzi mnie zna. I daję głowę, że każdy, kto mnie zna, wypowie się na mój temat w samych superlatywach. Lubię ludzi, a oni mnie. Jeśli ktoś mnie zagadnie: „Pan Skrzypczak, ojej! Może pan coś opowiedzieć?”, to mówię, że nie ma problemu, nigdy nie odmawiam. Bo niby dlaczego? Skoro oklaskiwali mnie w telewizji, to dlaczego ja nie mam z nimi teraz porozmawiać?
Jak zagospodarował pan czas po zakończeniu kariery sportowej?
Byłem funkcjonariuszem w policji i zostałem oddelegowany do GKS-u Wybrzeże jako szkoleniowiec. Zrobiłem kurs instruktorski boksu, trenowałem młodzież. Ale w policji nie miałem łatwo. Szefa sekcji drażniła moja sportowa przeszłość i mścił się na mnie. Powiedział mi kiedyś: „Ty w życiu nie pracowałeś, tylko zajmowałeś się sportem. Teraz to wszystko odpracujesz”. Powiedziałem mu, że nie ma problemu. Muszę przecież w końcu zacząć pracować. Ale on i tak dokuczał mi bez przerwy. Gdy była jakaś premia, to mi jej nie przyznawał. Dawał za to nagany, kiedy czegoś nie umiałem. Ale jak mogłem umieć, skoro wcześniej nie pracowałem na komendzie?
A czy praca z młodzieżą dawała panu satysfakcję?
Tak. Z młodzieżą pracowałem długo, nawet sparingowałem z nimi jeszcze ze 4 czy 5 lat temu. Moi podopieczni zawsze byli z tego bardzo zadowoleni, ale też nie walczyłem z pełną siłą. Uczyłem ich techniki, więc technicznie więcej boksowałem. Nie chciałem jednak dać się obijać, choć młody organizm to mnie 10 razy obskoczy, więc nieraz dostałem tu i ówdzie.
Co pan myśli, gdy patrzy dzisiaj na młodych boksujących ludzi?
Muszę powiedzieć, że nie ma ambicji w młodzieży. Kiedyś na sali widać było zawziętość. Dzisiaj młodzi przychodzą chyba tylko po to, żeby zabić czas. Gdy trenowałem z kolegami, chcieliśmy po prostu coś osiągnąć. Obecnie młody, jak przegra, to przegra – nic sobie z tego nie robi. Jak ja przegrałem walkę ligową, to nie pokazywałem się przez tydzień, na miasto nie wychodziłem, bo mi wstyd było! Dopiero gdy wygrałem następną walkę, to wychodziłem na miasto. Moi znajomi mogą to potwierdzić. Dziś sport traktuje się lekceważąco.
Jak wygląda pańskie życie na emeryturze?
Mam wnuki, przychodzą do mnie, mówią: „Dziadek, chodź, pogramy w piłkę”. Więc chodzę z nimi, gramy razem, nie mam z tym problemu.
Dużo pan spaceruje?
Bardzo, bardzo dużo. Nie lubię siedzieć w domu, wychodzę na miasto, a jak pochodzę, to tego spotkam, to kogoś innego, porozmawiam. Utrzymuję kontakty z ludźmi, nie stronię od nikogo, zwłaszcza że jestem mile widziany w Wejherowie.
To utrzymywanie kontaktów i aktywności jest ważne dla dobrego samopoczucia?
Tak, bo jak mnie ktoś spotka i ze mną rozmawia, to czuję się młodo. Nie stronię od kontaktów, ale do lokalu na piwko, wódeczkę to nikt mnie nie namówi, broń Boże. Byłem abstynentem i jestem abstynentem.
Jak się pan czuje, mając skończone 70 lat?
W życiu nie chorowałem i daj Boże, żeby tak było dalej. Nie wiem właściwie, co to znaczy być chorym.