Rozmowa z Marianem Woroninem
W 1966 r., kiedy kończyła się era Wunderteamu, miał pan 10 lat. Czy już wtedy interesował się pan lekkoatletyką i próbował swoich sił na bieżni?
Nie, było jeszcze za wcześnie. Dopiero w czwartej klasie szkoły podstawowej, gdy miałem 12 lat, zaczął się prawdziwy WF, zapisałem się na SKS i de facto zacząłem uprawiać lekkoatletykę.
Kto jako pierwszy dostrzegł pański talent?
To było chyba na sprawdzianie na WF-ie. Ze względu na to, że nieźle sobie radziłem w skoku w dal i w bieganiu, nauczyciel zaproponował mi, żebym zaczął przychodzić na zajęcia pozalekcyjne.
Kiedy trafił pan do kadry narodowej i co to wówczas dla pana znaczyło?
W 1973 r., czyli kiedy miałem 17 lat, trafiłem do kadry juniorów i od razu do kadry seniorów. Zadebiutowałem w 1974 r. na Memoriale Janusza Kusocińskiego i na mistrzostwach Europy w Rzymie. Byłem tak zszokowany, że wszystko to pamiętam jak przez mgłę. Zaczęły się wtedy pierwsze wyjazdy na obozy, poważny trening, sportowe życie – co drugi miesiąc dwa tygodnie spędzałem na obozie sportowym.
W latach 70. pojawiła się nowa fala utalentowanych polskich sprinterów, wśród nich pan. Na igrzyskach w Montrealu w 1976 r. wraz z kolegami: Andrzejem Świerczyńskim, Bogdanem Grzejszczakiem i Zenonem Licznerskim był pan bardzo blisko zdobycia olimpijskiego medalu – zabrakło 0,05 sek. Jak pan wspomina tamten występ?
Prawdę powiedziawszy, powinniśmy byli ten medal w Montrealu wygrać. O ile pamiętam, jako sztafeta nie mogliśmy zdobyć potrzebnego do startu minimum, wyznaczonego przez Polski Związek Lekkiej Atletyki. Jeździliśmy z mityngu na mityng, z zawodów na zawody, zamiast – jak większość drużyn na całym świecie – szykować się do występu na igrzyskach. Minimum udało się nam osiągnąć w ostatnim starcie przed wyłonieniem ekipy, ale byliśmy zmęczeni, dlatego zabrakło tych pięciu setnych. Gdybyśmy byli na pełnym luzie i wypoczęci, na pewno mielibyśmy medal. Oprócz tego, co nie było za dobre, biegaliśmy i biegi indywidualne, i sztafety. Poza tym Zenon Nowosz, który z nami przyjechał, nie został wykorzystany, a był „na świeżości”, bardziej wypoczęty.
Potem w 1978 r. w Pradze zdobyliście mistrzostwo Europy w sztafecie 4 × 100 m. Czy pierwszy tak wielki międzynarodowy sukces pana zaskoczył?
Każdy dobry wynik, każde zwycięstwo to miłe zaskoczenie. Natomiast my już przed igrzyskami zajmowaliśmy dobre miejsca, więc gdy doszło do finałowego biegu w Pradze, to zakładaliśmy, że albo złoto, albo nic. Byliśmy zmotywowani.
Tamto osiągnięcie niewątpliwie rozbudziło nadzieje na medal olimpijski w Moskwie – i udało się go zdobyć. Z kolei bieg indywidualny ukończył pan na siódmym miejscu. Wspominał pan, że w sztafecie mogliście wywalczyć złoto, a indywidualnie też powinien pan wygrać. Dlaczego tak się nie stało?
Pojechaliśmy na obóz przygotowawczy przed igrzyskami do Francji, w góry. Na następny dzień spadł śnieg, zrobiło się zimno, rozchorowałem się – i po wyniku! Gdybym był w formie sprzed igrzysk, na pewno nie dałbym sobie wyrwać złotego medalu. Poza tym zostaliśmy oszukani przez organizatorów. Będąc faworytami, dostaliśmy najgorszy tor – pierwszy. I gdyby nie ten tor, to te 0,05 sek. nabiegalibyśmy lepiej.
Od początku lat 60. w rywalizacji mężczyzn w sprincie dominowali zawodnicy z USA i krajów karaibskich. Niemal każde zwycięstwo zawodnika z Europy traktowano wówczas prawie jak sensację. Tylko Wałerij Borzow z ZSRR i Włoch Pietro Mennea potrafili regularnie wygrywać i osiągać świetne czasy. Jak to się stało, że do tego wąskiego grona dołączył w latach 80. Marian Woronin?
Wzorowałem się na obu – to byli bardzo dobrzy zawodnicy. Borzow był dla mnie wzorem, dobrze i dużo trenował, miał ładną technikę startu, natomiast z Menneą często trenowałem na zgrupowaniach we Włoszech w miejscowości Formia. Dużo się nauczyłem, oglądając jego treningi. Miałem trochę talentu i poparliśmy to z trenerem pracą, więc na wyniki nie musieliśmy długo czekać.
9 czerwca 1984 r. podczas Memoriału Janusza Kusocińskiego w Warszawie uzyskał pan czas 9,992 sek. Mimo że oficjalny wynik zaokrąglono do 10,00 sek., i tak był to rekord Europy.
Takiego wyniku się nie spodziewałem. Wiedziałem, że mam dobrą formę, to był pierwszy szczyt przed igrzyskami olimpijskimi w Los Angeles, akurat trafiły się dobre warunki: dopuszczalny wiaterek w plecy, ciepło. Zakładałem, że może nabiegam 10,15 sek., ale i warunki atmosferyczne, i dobry stan duchowy w tym dniu spowodowały, że pobiegłem szybciej, z czego wszyscy się cieszyliśmy. Tyle że sprinter zazwyczaj lepiej biega w drugim biegu, wynik jest wtedy o 0,01 sek. lepszy, więc gdybyśmy 30 czy 40 min. później zrobili drugi bieg, mogło być lepiej.
Mniej więcej w tamtym czasie dowiedział się pan, że z powodów politycznych Polska, podobnie jak reprezentacje innych krajów znajdujących się za żelazną kurtyną, nie weźmie udziału w igrzyskach w Los Angeles. Czy miał pan nadzieję na zmianę tej decyzji?
Wszyscy zawodnicy, którzy szykowali się do igrzysk, mieli taką nadzieję. Nawet mieliśmy pomysł, jak Rumuni, żeby się zmobilizować i pojechać pod flagą olimpijską. Nie wyszło. Polityka nie powinna wpływać na starty zawodników. Pojechaliśmy na igrzyska Przyjaźń 84, ale bez motywacji, to już nie było to samo.
Trudno chyba było pogodzić się z faktem, że zabrakło pana w stolicy Kalifornii, zwłaszcza że był pan w życiowej formie. Carl Lewis zwyciężył bieg na 100 m w czasie lepszym o zaledwie 0,01 sek. niż pański rekord Europy, a pozostali medaliści uzyskali odpowiednio 10,19 i 10,22 sek.
To było bardzo przykre. To, czego nie dałem rady przez chorobę osiągnąć w Moskwie, powinienem zdobyć w Los Angeles. Nie udało się. Wniosek z mojej kariery sportowej jest taki: miałem możliwość i przygotowanie, ale nie zdobyłem medalu indywidualnie na igrzyskach. A szansa miała się więcej nie powtórzyć, bo w Seulu byłem już trochę za stary…
Na mityngu w Kolonii w 1985 r. pokonał pan zarówno Carla Lewisa, jak i Bena Johnsona, który w Los Angeles zdobył srebro. Jak do tego doszło?
To był głośno promowany mityng, tzw. rewanż za Los Angeles. Zespoły Lewisa i Johnsona spierały się o to, kto jest najlepszy. Johnson stwierdził, że wynik z Los Angeles to przypadek i to on jest najlepszym sprinterem na świecie i pokona Lewisa. Nie było jednak pojedynku jeden na jeden – biegło nas ośmiu, pogoda nie sprzyjała, było chłodno, padał deszcz. Byłem bardzo dobrze przygotowany, bo dwa tygodnie wcześniej wygrałem puchar Europy. Kiedy przebiegłem pierwsze 50 m i zobaczyłem, że ani jednego, ani drugiego nie ma z tyłu, spokojnie i na luzie dobiegłem do mety, wygrywając ten bieg.
Po świetnym sezonie 1984 r. wyjechał pan do Francji i przez kilka lat tam pan mieszkał. Jak pan wspomina ten okres?
Wspominam ten czas bardzo dobrze, co zawdzięczam swojemu przyjacielowi i przyjacielowi polskich lekkoatletów Michelowi Jazy’emu. Jest Polakiem z pochodzenia, rekordzistą świata na 1500 m. Stwarzał nam możliwości wyjazdów, treningu, zapewniał sprzęt sportowy, bo był dyrektorem firmy Adidas we Francji. Wielu lekkoatletów z Polski: Bronek Malinowski, Władek Komar czy ja korzystało z jego pomocy i przyjaznej ręki. We Francji spędziłem sześć lat, później zakończyłem karierę sportową. Gdy mieszkałem w Marsylii, przez cały rok było ciepło, mogłem trenować. Rok 1984 w Polsce to były zupełnie inne warunki: problemy z wyjazdami i z wyżywieniem, a we Francji miałem wszystko, żyłem jak pączuszek w maśle. I to zaowocowało: w 1985 r. zwycięstwo w pucharze Europy, w 1987 r. zwycięstwo w halowych mistrzostwach Europy w Liévin, poprawienie rekordu Europy… To był dla mnie pozytywny czas.
Po powrocie do kraju doprowadził pan do wskrzeszenia idei Czwartków Lekkoatletycznych. Skąd pomysł na tę inicjatywę i jak doszło do tego, że w 1997 r. nabrała ona ogólnopolskiego charakteru?
Gdy w 1989 r. wróciłem z Francji, spotkałem byłego prezesa PZLA, p. Andrzeja Majkowskiego. Zaproponował mi, żebym zaczął działać w Fundacji Polskiej Lekkiej Atletyki. Gdy tam trafiłem, były w niej same sławy: oprócz Majkowskiego jako przewodniczącego, również Jan Mulak, Irena Szewińska, Władek Komar, Zdzisław Krzyszkowiak, Zbyszek Makomaski– cała plejada świetnych sportowców, a także Tadeusz Drozda i Grzesiek Ciechowski. Pod koniec lat 80. panował totalny kryzys w lekkoatletyce. Wymyśliliśmy, że zaczniemy ją odbudowywać – nie od dorosłych, tylko od dzieci. Kiedy w 1994 r. powstała ustawa o odpisie z gier liczbowych, staliśmy się pierwszym beneficjentem części tych pieniędzy i dzięki nim zaczęliśmy robić Czwartki Lekkoatletyczne. Najpierw przez dwa lata w Warszawie, później się to rozrosło na całą Polskę; obecnie ponad 100 miast bawi się w Czwartki. Powstał system, który nakazuje nauczycielom przyprowadzanie dzieci – a jednocześnie to fajna zabawa przez całą jesień i wiosnę, z wielkim ogólnopolskim finałem. Na Czwartkach praktycznie nikt nie zarabia, wszyscy, którzy tam pracują, są wolontariuszami i chcą coś zrobić dla lekkiej atletyki.
Czy dzieci chętnie próbują swoich sił w sporcie?
Dzieci są bardzo chętne, trzeba im tylko pokazać, podać rękę, podprowadzić. A na stadionie to już pełny żywioł. Są cudowne! Apel do rodziców: nie piszcie zwolnień z WF-u, niech dzieci chodzą na lekcje! Czwartki zrobiły jeszcze coś dobrego: dzieci otyłe, które wstydziły się ćwiczyć na lekcjach WF-u, na Czwartkach wzięły piłeczkę palantową i wygrały. Pokazaliśmy im, że nawet jeśli nie przebiegną 60 czy 1000 m, w innej dyscyplinie mogą zdobyć medal.
Ile dzieci wzięło udział w Czwartkach Lekkoatletycznych od początku ich istnienia?
Trzy lata temu przekroczyliśmy milion zawodników! W tym roku odbył się już 28. Finał Czwartków. Przyjeżdża na niego ok. 3 tys. dzieci.
Od prawie 40 lat żaden Polak nie może się nawet zbliżyć do pańskiego rekordu kraju. Niedawno usłyszeliśmy o Marku Zakrzewskim, mistrzu Europy juniorów młodszych. Czy może być pana następcą i nowym rekordzistą Polski?
Zakrzewski też zaczynał na Czwartkach, podczas których zajął drugie miejsce na ogólnopolskim finale. Jego kariera dobrze się rozwija, ma świetne warunki, charyzmę w kierunku tego, by biegać 100 m. Chciałbym, aby ktoś pobił mój wynik. Bardzo życzę tego Markowi Zakrzewskiemu – lub innemu zawodnikowi.