Rozmowa z Justyną Święty-Ersetic
Jak zaczęła się pani przygoda z bieganiem? Co panią zainspirowało i zachęciło do uprawiania tego sportu?
W podstawówce jeździłam na wszelkiego rodzaju zawody – czy to były jakieś gry zespołowe, takie jak koszykówka, czy indywidualne, czy zabawy. Pojechałam też na zawody z biegania w mojej miejscowości, Raciborzu. Udało mi się zająć drugie miejsce. Trener z tamtejszej szkoły mistrzostwa sportowego zaprosił mnie na treningi, które odbywały się w soboty. Myślę, że tylko dzięki temu trafiłam przy wyborze szkoły po gimnazjum właśnie do szkoły mistrzostwa sportowego i zaczęła się moja przygoda ze sportem. Gdyby tamten trener mnie nie dojrzał, to moja droga pewnie wyglądałaby inaczej.
Przez kilkanaście lat – co najmniej od drugiej połowy lat 90. – kobiety na dystansie 400 m i żeńskie sztafety 4 × 400 m pozostawały w cieniu mężczyzn. Co pani zdaniem sprawiło, że to się zmieniło i osiągnęłyście tak wysoki poziom? Jak duża w tym zasługa trenera Aleksandra Matusińskiego?
Bardzo duża. Pierwszy kontakt z trenerem miałam już w 2010 r., to kawał czasu. Przejął kadrę narodową seniorek i na przestrzeni lat zjednoczył tę grupę. Dzięki niemu udało nam się poprawić relacje, dobrze się dogadujemy, a to na pewno ma ogromny wpływ na wyniki, które teraz osiągamy. Znaczenie ma też rywalizacja wewnętrzna: to, że jedna z nas się poprawia, a cała reszta próbuje ją doścignąć, a nawet przegonić. Tego potrzebujemy – takiego „kopa” i mobilizacji, chęci osiągania jeszcze więcej.
Pasmo waszych sukcesów trwa już wiele lat. Jaka jest recepta na utrzymanie świetnej formy i pozostanie w czołówce?
Na pierwszym miejscu jest zdrowie – gdy go nie ma, to i wyników nie ma. Na drugim – ciężka praca, dużo ćwiczeń, dużo kilometrów, które musimy na co dzień pokonywać. Ważne są też upór i dążenie do bycia lepszą, do osiągania coraz lepszych rezultatów.
Podkreślała pani, że liczyłyście na medal olimpijski w Tokio w sztafecie kobiet. Raczej nikt nie spodziewał się miejsca na podium – tym bardziej na jego najwyższym stopniu – w sztafecie mieszanej. Co według pani przesądziło o wygranej w tej konkurencji i pokonaniu nawet faworyzowanego zespołu USA?
To była ogromna niespodzianka! Największe znaczenie miało to, że każdy z nas był tam w bardzo dobrej dyspozycji. Stając na bieżni, na linii startu, wiemy, po co się tam znaleźliśmy. Jesteśmy drużyną, tworzymy zgrany zespół, walczymy dla następnej osoby, która będzie biegała po nas – każdy chce zrobić jak największą przewagę, przebiec jak najszybciej, żeby temu następnemu było łatwiej. I ta wiara do samego końca – w głównej mierze u Kajtka: to, co zrobił na ostatniej zmianie, było rewelacyjne!
W 2018 r. została pani dwukrotną mistrzynią Europy – indywidualnie i w sztafecie. Pamięta pani, ile minut dzieliło te dwa starty? Czy to radość i euforia po pierwszym złotym medalu sprawiły, że nie odczuwała pani zmęczenia i była w stanie ponownie znakomicie pobiec?
Te starty dzieliło 90 minut. Wiedziałam, że jestem dobrze przygotowana, że mogę walczyć o medal w biegu indywidualnym. Ale to, że zwyciężyłam i poprawiłam znacznie rekord życiowy, bardzo mnie zaskoczyło. Myślę, że do biegu sztafetowego, przez te 90 minut, chyba to do mnie nie dotarło i pobiegłam na takiej euforii. Chciałam więcej: miałam jeden złoty medal, więc chciałam drugi. Oczywiście bałam się, czy wytrzymam ten drugi bieg. Pojawiły się też wątpliwości, dlatego że nie biegłam już wtedy dla siebie, tylko dla drużyny i nie chciałam zawieść pozostałych dziewczyn. To był dla mnie naprawdę stresujący moment. Najgorzej było ruszyć, bo gdy to zrobiłam, to po prostu biegłam. Zapamiętam te wyjątkowe chwile do końca życia – mój pierwszy medal indywidualnie w tak krótkim czasie! Pamiętam, że byłam piekielnie zmęczona po tych zawodach, ale zarazem mega, mega szczęśliwa.
Tegoroczne mistrzostwa świata w Eugene nie były dla was udane. Dlaczego?
Trudno powiedzieć, ale na pewno wpłynął na to fakt, że każda z nas miała na ostatniej prostej problemy zdrowotne. Sytuacja w żeńskiej sztafecie też nie ułatwiała. Niestety amerykański sen tym razem nie zakończył się dla nas zbyt dobrze.
Lepiej było na niedawnych mistrzostwach Europy w Monachium, lecz ze startu indywidualnego na pewno nie może być pani zadowolona. Czy ten słabszy wynik był rezultatem nagromadzenia ważnych imprez i konieczności przygotowania dwóch szczytów formy?
Nie, to nie była kwestia wielu imprez. Na wynik na mistrzostwach przełożyły się moje problemy zdrowotne, których od maja do samych mistrzostw miałam sporo – a wiadomo: jak nie ma zdrowia, to trening nie jest realizowany tak, jak powinien. Im bardziej rozkręcał się sezon, tym mocniej dolegliwości dawały o sobie znać. Wiedziałam, że na mistrzostwach nie jestem w najlepszej dyspozycji, ale nie chciałam poddawać się walkowerem. Z jednej strony cieszyłam się, że zdecydowałam się wystartować. Z drugiej wynik przyniósł może nie rozczarowanie, ale ogromny żal. Bo pracowałam bardzo ciężko, wszystko szło rewelacyjnie, tymczasem problemy zdrowotne wygrały.
Osiągnięcia pani i koleżanek przypadają na czas, w którym w polskich biegach dzieje się lepiej, nawiązujemy do Wunderteamu i świetnych wyników z lat 70. i 80. Co pani zdaniem miało największy wpływ na wypracowanie takiego poziomu?
Właśnie to, o czym wspomniałam wcześniej: że jedno drugiego napędza. Choćby Adam Kszczot i Marcin Lewandowski pociągnęli za sobą młodsze pokolenie. Młodsi chcą dorównać starszym, a to skutkuje coraz lepszymi rezultatami. Na mistrzostwach Europy wspieramy siebie nawzajem, walczymy dla drużyny, dla kraju. Mimo tego, że lekkoatletyka to sport indywidualny, potrafimy się zjednoczyć i walczymy razem wtedy, kiedy trzeba.
Jakie są pani sportowe plany na najbliższe lata? Czy główny cel to igrzyska olimpijskie w Paryżu?
Tak, myślę o tym, aczkolwiek staram się nie wybiegać zbyt daleko w przyszłość i na razie życzę sobie, żeby problemy zdrowotne wreszcie odpuściły. Żebym mogła realizować trening w stu procentach, tak jak powinnam, a nie ciągle się zamartwiać, co będzie jutro. Na pewno w najbliższym czasie będę też walczyła o poprawienie rekordu życiowego, bo wiem, że na tym polu jeszcze nie jestem spełniona.
Jest pani znaną i cenioną biegaczką. Taki status na pewno wiąże się z dużymi oczekiwaniami kibiców i mediów oraz sporą presją. Co pomaga pani w radzeniu sobie z nimi?
Przydaje się odskocznia. Na szczęście jestem osobą, która zbyt dużo nie analizuje. Kiedy są zawody, staję na linii startu i po prostu biegnę. Wiem, po co tam jestem. Potrafię przekuć stres – a to nie tak, że on czasem się pojawia, on zawsze jest – w coś, co mnie napędza, daje dodatkową siłę.
Presja pojawiła się, gdy zaczęłyśmy osiągać wyniki. Przykre jest to, że kiedy idzie nam gorzej, tak jak w tym roku na mistrzostwach świata, ludzie już stawiają na nas krzyżyk. To taka mentalność Polaka: jak jest dobrze, to wszyscy głaskają nas po plecach, a jak się nam noga powinie, to od razu nastawienie się zmienia. Fajnie, że pomimo tego udało nam się z dziewczynami powalczyć i udowodnić, że to był po prostu wypadek przy pracy i nadal należymy do europejskiej czołówki.
Czy w nielicznych wolnych od sportu chwilach oddaje się pani jakiejś pasji?
Nie mam wielu takich momentów, bo w ciągu roku głównie jest trening i otoczka z nim związana. W wolnych chwilach, tak jak teraz, lubię po prostu posiedzieć w domu, z najbliższymi, poświęcić się takim przyziemnym sprawom jak zrobienie czegoś w kuchni czy wyjście do ogrodu. Ludziom wydaje się to dziwne, ale nam te rzeczy sprawiają przyjemność, bo w ciągu roku nie mamy na nie zbyt dużo czasu.