Rozmowa z Pawłem Czapiewskim
Jak wspomina pan swoje początki na bieżni?
Bieganie jest o tyle wyjątkowe, że nie trafia się do niego dlatego, że chce się biegać. Rzadko jest tak, że dzieciak marzy o zrobieniu kariery w tym sporcie – to on wybiera zawodnika. Tak było ze wszystkimi moimi kolegami i ze mną. Mimo że nie trenowałem biegów, to jeździłem na zawody szkolne, nawet na poziomie wojewódzkim i makroregionalnym. Przy takiej okazji podszedł do mnie mój pierwszy trener, Mieczysław Ksokowski, i zaproponował mi współpracę. Miałem 15 lat, gdy po prostu się na to zdecydowałem. Czyli, tak jak w przypadku większości biegaczy, to sport wybrał mnie, a nie na odwrót.
Został pan mistrzem Polski na 800 m już w 1998 r., lecz pierwszy międzynarodowy sukces przyszedł w 2001 r. Dla wielu kibiców i obserwatorów pański brązowy medal z mistrzostw świata w Edmonton był zaskoczeniem. Czy dla pana również?
Dla mnie to był szok! (śmiech) W latach 80. i 90. w polskich biegach mieliśmy posuchę, panowało niedobre myślenie, że my, Polacy, nie mamy szans na odniesienie jakichkolwiek sukcesów na arenie międzynarodowej. Jeśli ktoś załapał się na igrzyska, to już uważano za duży sukces. A tu nagle ja zdobyłem medal mistrzostw świata. Jeszcze rok wcześniej nawet o tym nie marzyłem, więc to było duże zaskoczenie nie tylko dla mnie, ale dla całego środowiska. Kiedy patrzę na kolegów z kolejnych pokoleń, widzę, że nie mają kompleksów, idą jak po swoje i myślą o wynikach, a nie jedynie o tym, żeby biegać.
Tamten bieg był pod wieloma względami klasyką w pana wykonaniu: przebijanie się z końca stawki i fantastyczny finisz… Brąz był w tamtych okolicznościach dużym osiągnięciem, lecz czy sądzi pan, że miał szansę na złoto?
Byłem wówczas na fali wznoszącej, ale to bieg się tak ułożył. Wilfred Bungei, który w Edmonton zajął drugie miejsce, późniejszy mistrz olimpijski, podyktował mocne tempo. To pasowało André Bucherowi, który był wtedy absolutnym numerem jeden i zasłużenie wygrał. Poziom sportowy był w tym biegu decydujący, dlatego raczej nie byłem w stanie dogonić Szwajcara – choć gdyby pierwsze okrążenie było wolniejsze, to kto wie. Do srebra brakło mi niewiele: 0,08 sek., więc mogłem je zdobyć, ale o złocie trudno było myśleć. Jednak gdyby mi ktoś wcześniej powiedział, że będę w finale, to chyba bym nie uwierzył.
Później często kojarzono pana właśnie z takim sposobem rozgrywania biegów. Dlaczego upodobał pan sobie taką specyfikę biegu?
Świat generalnie 800 m biega tak, że pierwsze okrążenie jest dużo szybsze niż drugie. A ja po prostu zaczynałem spokojnie i utrzymywałem tempo. Wynikało to z treningu: wcześniej, jeszcze w karierze juniorskiej czy młodzieżowej, gdzie byłem lepszy od pozostałych i dyktowałem warunki, sam rozgrywałem biegi na tempo. Potem zmieniłem szkoleniowca i nowy trener, Zbigniew Król, skorygował mi trening. W efekcie nie mogłem zacząć za szybko, bo ruszałem w 52 sek. – co i tak stanowiło dla mnie maksimum – i utrzymywałem tempo. Nawet gdybym chciał w tych szybkich biegach iść do przodu, to nie byłbym w stanie i źle by się to dla mnie kończyło. Czyli nie był to efekt przemyśleń, tylko coś wymuszonego treningiem. Często się śmiałem, że już mi się wszystkie kontrolki zapalały, ale to wytrzymywałem. A później weszło mi to w nawyk i w zawodach też zacząłem biegać z tyłu.
Poza tym u trenera Króla ważne były trening siłowy i odpowiednia technika, a ja wydłużyłem krok biegowy: biegałem dłuższym krokiem niż rywale. Męczyłem się bieganiem w grupie, więc zawsze zostawałem z tyłu, mogłem sobie ich wypuścić na metr–dwa i biec swoim tempem, swoim rytmem, i ewentualnie na końcu zrzucać to, co mi jeszcze zostało. Było to dla mnie wygodne i zostało mi do końca kariery.
W 2002 r. zdobył pan tytuł mistrza Europy w hali, chociaż jeszcze na 200 m przed metą tracił pan do André Buchera kilkanaście metrów. Czy był to najlepszy bieg w pańskim życiu? Czy może za taki uznaje pan start na mityngu w Zurychu w 2001 r., gdy ustanowił pan niepobity do dziś rekord Polski?
Wynik z Zurychu to mój rekord życiowy i do dzisiaj rekord Polski, więc czasowo to na pewno był mój najlepszy bieg. A bieg w Wiedniu to dokładnie to, o czym mówiłem: ostatnie 100 m przebiegłem w 13,10 sek., czyli tyle, ile pozostałe „setki”. Biegłem swoje. André Bucher ostatnie 100 m przebiegł w 14,70 sek., czyli po prostu „umarł” – i dlatego go dogoniłem. Tam nie było jakiejś taktyki, czajenia się czy przyspieszania, po prostu Bucher podyktował warunki i ja je wytrzymałem. Zwykle nikt nie wytrzymywał jego tempa i dlatego Szwajcar spokojnie wygrywał. A tam znalazłem się ja.
Tym biegiem w Wiedniu potwierdziłem swoją przynależność do światowej czołówki, to, że ten brązowy medal mistrzostw świata z Edmonton i późniejszy rekord Polski to nie jakiś jednorazowy wyskok. Zawsze się śmieję, że bieg w Wiedniu to było lądowanie, które wyglądało jak start! (śmiech) Wydaje mi się, że wtedy moja kariera stanęła otworem, że potwierdziłem swoje aspiracje – tymczasem to był ostatni taki udany bieg, potem zaczęły się problemy i już nigdy na ten poziom nie wskoczyłem.
Kontuzje, które wyraźnie zahamowały rozwój pańskiej kariery i przeszkodziły panu w osiąganiu kolejnych sukcesów, prześladowały pana latami. To pech czy da się jakoś inaczej wytłumaczyć to pasmo urazów?
Kontuzja, od której się zaczęło – rozcięgna podeszwowego – to normalna rzecz u sportowców. Dwadzieścia lat temu fizjoterapia, odnowa biologiczna, opieka medyczna dla zawodników nie stały na takim poziomie, jak obecnie i na pewno jestem tego ofiarą. Gdybym wtedy wiedział to, co wiem teraz, to po trzech miesiącach miałbym spokój. Poszedłbym od razu na operację, a tak się bujałem, mówiąc sobie, że przejdzie. Jeden rok, drugi, trzeci, czwarty… w sumie męczyłem się z tym pięć lat. Oczywiście nie było tak, że miałem cały czas kontuzję, tylko ona się odnawiała i przy okazji dochodziły inne rzeczy. I to pasmo pięciu lat z najróżniejszymi kontuzjami stanowiło efekt nieprawidłowego podejścia do kontuzji na początku. Ale też nie jest rolą zawodnika, żeby sobie z czymś takim poradzić.
Potem się już w ogóle posypałem. Gdy przez pięć lat na tym poziomie trenuje się w kratkę, to potem raz, że brakowało mi ciągłości treningów, dwa – organizm był inny. To sprawiło, że nie wróciłem na najwyższy poziom.
Wspominał pan w wywiadach, że przebiegał znacznie mniej kilometrów tygodniowo niż np. Marcin Lewandowski. Mimo że nie lubił pan „robić” zbyt wielu kilometrów, to broniły pana wyniki. W czym zatem tkwiła tajemnica pańskiego sukcesu?
Generalnie najważniejszy jest trening – ale mądry, dostosowany do zawodnika. Ja nie byłem zawodnikiem, który mógłby znosić takie obciążenia jak Marcin Lewandowski czy Adam Kszczot. Nie trenowałem tak dużo nie z lenistwa. Po prostu zbyt mocny trening dawał u mnie efekt odwrotny od zamierzonego, bo szybko łapałem doła i uciekała mi forma. Trener o tym wiedział i wiedział, jak ze mną postępować. Trenuje się tak, żeby to przynosiło rezultaty, a sukcesy odnosi nie ten, kto najwięcej trenuje, ale ten, kto robi to najmądrzej.
Jaką rolę w pańskiej karierze odegrał trener Zbigniew Król? To chyba bardzo dobry szkoleniowiec: doprowadził do sukcesów Adama Kszczota, stoi także za brązowym medalem Patryka Dobka z Tokio.
Decydującą! Sześć pierwszych lat przetrenowałem z Mieczysławem Ksokowskim, który zmarł w 1999 r. Potem zdecydowałem się na trenera Króla, bo był trenerem kadry, co oznaczało, że nie musiałem w domu trenować z jednym trenerem, a na obozach z drugim. Poza tym Zbigniew Król potrafi zobaczyć w zawodniku to, co najlepsze, i dostosować trening tak, żeby przynosił efekt, nie ma jednej metody dla wszystkich. Zacząłem trenować pod jego okiem w styczniu 2000 r. Pierwszy rok był trudny ze względu na zmianę, dlatego mój organizm nie najlepiej zareagował. Ale w 2001 r. rezultat zmiany treningów dało się już zauważyć – bo mój pierwszy trener chuchał, dmuchał na mnie i ciągle traktował mnie trochę jak juniora, a Zbigniew Król ustawił mi trening seniorski, który przyniósł ogromny postęp. Bez trenera Króla nikt z szerszej publiczności by o mnie nie usłyszał.
Dlaczego nikt nie poprawił pańskiego rekordu Polski przez tyle lat, skoro mieliśmy kilku naprawdę świetnych zawodników w biegu na 800 m?
Też zachodzę w głowę. Mój rekord ma już 21 lat. Rekord na 3000 m z przeszkodami jest starszy, ale rekord na 800 m jest o tyle wyjątkowy, że od momentu jego pobicia mieliśmy wielu wybitnych zawodników – Adama Kszczota, Marcina Lewandowskiego, Patryka Dobka – i nikomu się nie udało. Żeby pobić wynik na poziomie 1 min. 43 sek. z małym ułamkiem, mnóstwo rzeczy musi się zgrać: forma, bieg, pogoda, dyspozycja dnia, a tego chyba chłopakom brakowało. Generalnie wszyscy zawodnicy szykują najwyższą formę na największe imprezy, gdzie szybkich biegów nie ma. Gdyby były, ten mój rekord pewnie dawno zostałby pobity. No a tak Adam, będąc w najwyższej formie, walczył o medale – skutecznie, bo to dwukrotny wicemistrz świata i trzykrotny mistrz Europy – a potem, gdy trzeba było jeszcze poprawić coś wynikowo, to brakło mu 0,08 sek., czyli w sumie niewiele (a 800 m pobiegł ode mnie szybciej, bo przebiegł jakieś 7 m więcej). Tak to jest z biegami. Podobnie to wygląda w biegu na 3000 m z przeszkodami – Mamińskiemu 40 lat temu też brakło parę setnych i do dzisiaj ten rekord się trzyma.
Pocieszające jest to, że dużo talentów ciągle się objawia, więc myślę, że rekord w końcu padnie. Tym bardziej, że widzę duży postęp w biegach na świecie – wynikający z nowych metod treningowych, z nowego obuwia. Dni mojego rekordu są zatem policzone.
W jednym z wywiadów bez ogródek przyznał pan, że 20 lat temu polskie biegi to był „muł i wodorosty”. Co się zmieniło, że teraz jesteśmy potęgą światowych bieżni?
Po pierwsze – i upatruję w tym trochę swojej zasługi – zmieniła się mentalność. Chłopaki zobaczyli, że można. Ja się niczym nie wyróżniałem wśród chłopaków trenujących ze mną. Wiadomo, musiałem mieć odrobinę większy talent, ale to nie jest coś, przez co oni mnie postrzegali jako kogoś lepszego czy z innej bajki. Tak jak widziałem u Adama czy u Marcina, czyli późniejszego pokolenia – ono nie miało kompleksów. Po drugie na pewno zmieniła się wiedza trenerska w Polsce, bo Polski Związek Lekkiej Atletyki przez te 20 lat zrobił ogromny postęp i zawodnicy mają świetne warunki. Wiele rzeczy zgrało się na tyle, że w tej chwili 1 min. 45 sek. na 800 m czy 3 min. 35 sek. na 1500 m to już nie są żadne wyniki, a w moich czasach to był jakiś kosmos!
Trzeba się cieszyć, że staliśmy się – przynajmniej w biegu na 800 m – potęgą w Europie. Wiedzę, potencjał trenerski i ludzki zawsze mieliśmy. W latach 80. i 90. coś się zahamowało, zresztą jak w całym polskim sporcie, jednak potem ruszyło – i cały czas widać, że jedni kończą kariery, ale pojawiają się na ich miejsce nowi, co jest na pewno budujące.
Kto pańskim zdaniem – oprócz Patryka Dobka, który już kilkakrotnie ujawnił swój potencjał – ma szansę zostać kolejnym świetnym „średniakiem” z Polski?
Ja zawsze twierdziłem, że Patryk Dobek powinien biegać 800 m, a nie 400 m przez płotki. Znam go od małego, bo nasi dziadkowie byli sąsiadami – pochodzimy z tej samej wioseczki na Kaszubach. Ja i Patryk to przykład trafienia na podium światowej imprezy zupełnie innymi drogami, bo nie mieliśmy sportowo ze sobą kompletnie nic wspólnego, może poza tym, że ten ostatni rok Patryk trenował z trenerem Królem. Ale wcześniej inny klub, inny trener, nawet inna konkurencja – a mimo to trafił na podium właśnie na 800 m. Patryk osiągnął największy w historii Polski sukces w biegach średnich, bo sięgnął po medal olimpijski. Teraz ma słabszy sezon, ale wiadomo: lepiej, że był mocny rok temu, a nie w tym roku. Ma już swój wiek, więc to nie będzie jakaś długa kariera.
Natomiast zawodnikiem światowego formatu, jakiego u nas w Polsce wcześniej nie było, może być Krzysiek Różnicki, największy talent od czasów Ireny Szewińskiej w polskiej lekkoatletyce w ogóle. Niestety, ma poważne problemy zdrowotne, więc nie wiadomo, co będzie z jego karierą. Kibicuję mu, żeby te problemy rozwiązał, bo ma ogromny talent i widzę w nim przyszłego mistrza olimpijskiego. Jest jeszcze drugi junior, Kacper Lewalski, też bardzo szybko biegający. Masa polskich biegaczy może odnosić sukcesy na arenie międzynarodowej, w Europie czy na świecie.
Czy Paweł Czapiewski ma obecnie coś wspólnego z bieganiem?
Jeśli chodzi o samo bieganie, to nie mogę od niego uciec i od ośmiu lat staram się raz w roku przebiec maraton. A jeśli chodzi o sport, to próbowałem swoich sił w PZLA i jako menadżer, ale to nie moja bajka. Aktualnie jestem prezesem Centrum Rekreacji i Sportu w Choszcznie, ale bardziej poszło to w kierunku basenu i pływania.