Rozmowa z brązowym medalistą igrzysk olimpijskich w Seulu w 1988 r., dwukrotnym niekoronowanym mistrzem świata, najlepszym w historii polskiego sportu bokserem wagi ciężkiej
Jest pan najlepszym polskim bokserem wagi ciężkiej, niemalże legendą. Żaden Polak walczący w tej kategorii nigdy nawet nie zbliżył się do poziomu, jaki pan prezentował. To miła świadomość?
Nie ma obawy, żebym tak o sobie pomyślał – przegrałem dwie walki o mistrzostwo świata, z Byrdem i z Ruizem. Przegrywałem też różne inne pojedynki.
Ale to nie zmienia faktu, że jest pan dwukrotnym niekoronowanym mistrzem świata. Wszyscy znawcy boksu mówią, że w walkach z Byrdem i Ruizem to pan był faktycznym zwycięzcą.
Nie miałem już wtedy sprawnej lewej ręki, byłem po wypadku samochodowym i ta ręka niedomagała [w grudniu 1999 r. Gołota zderzył się na autostradzie z ciężarówką. Przez lata zmagał się ze skutkami wypadku, m.in. obumieraniem mięśni w lewej ręce – przyp. red.]. Ale to, że ja kiedyś tam boksowałem, to było dawno i nieprawda. Trzeba żyć dalej.
W latach 90. cała Polska nastawiała budziki, żeby nie przegapić pańskich walk w środku nocy. Był pan gwarantem emocji. Czuł pan na co dzień swoją popularność i szacunek, którym otaczali Pana kibice?
Myśli pani, że tak było? Nie wiedziałem.
Nie czuł pan tego?
Raczej nie. Trochę ludzi ten szacunek okazywało, ale to było dawno. Mam 54 lata, moi kibice są starsi ode mnie, pewnie po sześćdziesiątce. Dziś świat jest inny. Myślę, że obecna generacja młodzieży nie widziała moich walk i mnie nie pamięta.
Dziś nie zarywa się nocy, bo nie ma dla kogo. Dlaczego tak jest?
Takiego boksu jak wtedy już nie ma. Nie ma pięściarstwa, jakie było kiedyś, nie ma czego oglądać. Brakuje ciekawych walk, w których byłyby emocje. Sam jestem ciekaw, czym to jest spowodowane.
Może to kwestia braku dobrych trenerów? Nie ma mistrzów na miarę Feliksa Stamma.
Nie wiem, może. Przedtem było tak, że w wadze ciężkiej boksowali głównie ludzie czarnoskórzy, a teraz jest więcej białych. Pojawili się bracia Kliczko. Boks stał się niewidowiskowy, troszkę nudny, nieagresywny, bo zawodnicy walczą pasywnie. Wygrywają walkę, jednak to się dzieje bez żadnych emocji, bez szaleństw. Kiedyś był inny czas, inne podejście. Boks był ważniejszy, bardziej doceniany. MMA też odbiera mu sporo popularności.
Jak zaczęła się pańska przygoda w ringu?
Miałem takie nieprzyjemne zdarzenie: zostałem pobity przez chłopaka cztery lata starszego ode mnie. Byłem w siódmej klasie szkoły podstawowej i dopiero poznawałem świat. Postanowiłem się jakoś zrewanżować, najlepszym sposobem wydawał się boks. Po dwóch tygodniach treningów, kiedy praktycznie nauczyłem się tylko prawidłowo trzymać ręce, wygrałem z tym chłopakiem. Byłem z siebie bardzo dumny.
Siódma klasa, czyli miał pan 13 lat. Sam pan poszedł na salę treningową?
Wujek mnie zaprowadził na Legię, bo – można tak powiedzieć – miał podobną historię w swoim życiu.
Był pan łobuzem? Często zdarzały się panu w szkole bójki z kolegami?
Zawsze byłem bardzo spokojnym chłopakiem, niesamowicie spokojnym (śmiech). A tak serio, to sport wycisza, trening jest dobrym sposobem na wyżycie się. Pozwala spożytkować nadmiar energii, uspokaja, uczy systematyczności. Trzeba się temu poświęcić w stu procentach, być niesamowicie skupionym.
Żeby odnieść sukces, trzeba wszystko podporządkować sportowi.
Właśnie, wszystko trzeba mu oddać. Byłem młody, nie wiedziałem, że to jest takie ważne. I takie trudne.
Ciągła samokontrola i samodyscyplina?
Tak, to był dla mnie problem, żeby się trzymać w ryzach. Chciałem robić coś megazabawowego, ale nie mogłem, bo musiałem zajmować się sportem. Treningi nie pozwalały na odskoki od rzeczywistości. Trenerzy także mnie pilnowali. Na początku to było trudne, później już weszło mi w krew, przyzwyczaiłem się do rutyny sportowej.
Nie wszystkie dyscypliny wymagają aż takiego poświęcenia. Są też sportowcy, którym wszystko przychodzi bardzo łatwo. Jak było w pańskim przypadku?
Mnie wszystko przychodziło stosunkowo łatwo, ale boks jest sportem, któremu trzeba poświęcić dużo więcej, niż się ludziom wydaje. Zastanawiałem się nawet, czy jest jakakolwiek trudniejsza dyscyplina, i wydaje mi się, że boks jest najcięższy.
Jak wyglądały treningi? Ile czasu pan na nie poświęcał?
Jak zaczynałem boksować, trenowałem pięć razy tygodniowo. Później – każdego dnia. Jeszcze później – dwa, trzy razy dziennie. To już był prawie cały dzień. Starałem się dużo biegać, chodziłem po górach. Pierwsze dni na zgrupowaniach były zawsze ciężkie. W boksie wszystko sprowadza się do treningu, bez kondycji nie ma boksu. Kolejna sprawa to strategia, trzeba być czujnym i dobrze przygotowanym technicznie. No i najważniejsze, żeby do każdego przeciwnika przygotować się indywidualnie. Nie ma dwóch takich samych zawodników, na każdego musiałem znaleźć sposób.
Na którym pięściarzu się pan wzorował?
Wszyscy pragnęli być jak Muhammad Ali, ale mało komu się udawało. To, jak on boksował, to było coś pięknego, coś wspaniałego, miło było patrzeć. Poezja sportu!
A czy ktoś z krajowej sceny był dla pana idolem?
Kiedy jeszcze byłem juniorem, imponował mi Janusz Gortat. Gdy zaczynałem boksować, święcił swoje największe triumfy, był dwukrotnym medalistą olimpijskim. Był też moim pierwszym trenerem i bardzo mi pomógł.
Jak pan zareagował, gdy dowiedział się, że jedzie na igrzyska do Seulu? Była radość, euforia czy raczej stres przed tak dużą imprezą?
Byłem ciekaw, jak to wszystko wygląda na żywo. Już wcześniej, kiedy walczyłem w juniorach, brałem udział w kilku dużych imprezach sportowych, zostałem wicemistrzem świata i mistrzem Europy juniorów. Zwiedziłem cały świat, ale takiego turnieju jak igrzyska nigdy nie widziałem. To było coś zupełnie innego, inna liga. Przestrzegano mnie, że to bardzo długi turniej i trzeba się do niego dobrze przygotować kondycyjnie i technicznie. Rzeczywiście: igrzyska trwają dwa tygodnie, a boks jest od pierwszego do ostatniego dnia. Pamiętam, że to było ciężkie i wyczerpujące.
Jak pan wspomina atmosferę podczas zawodów, wioskę olimpijską, kibiców, miasto?
Atmosfera olimpijska to jest właśnie coś, dla czego warto być na igrzyskach. Coś wspaniałego! Znani sportowcy z całego świata, wszyscy w jednym miejscu. Podniosła atmosfera, czuło się wsparcie kibiców. Wszystko w mieście było przygotowane dla sportowców, na każdym kroku stały automaty z darmowymi przekąskami. Gdyby nie konieczność robienia wagi przed walką, można by było jeść praktycznie przez 24 godziny na dobę, a tu niestety trzeba było zrzucać kilogramy, trzymać wagę w ryzach. To było bardzo trudne, bo człowiek chciał sobie dobrze podjeść.
Zagraniczna podróż była dla młodego chłopaka dużym wydarzeniem?
W czasach komuny? Proszę pani! No jasne, że tak! Jedna z niewielu szans, żeby wyrwać się z szarej rzeczywistości. To był bajer! Komuna już wtedy nie była taka straszna, za chwilę miała upaść, ale jednak między Polską a Zachodem nadal istniała ogromna przepaść. Jechało się do Niemiec Zachodnich… O Boże kochany, to było coś takiego, jakby człowiek jechał do innego świata.
Którą walką najbardziej się pan stresował na olimpiadzie? Walczyli tam najlepsi pięściarze z całego świata, międzynarodowa czołówka.
Każda walka była niezmiernie trudna, same przygotowania stanowiły wyzwanie, ale też rangi turnieju nie dało się porównać do żadnych innych zawodów. Był stres, był. Jak człowiek przeżył olimpiadę, to już wszystko był w stanie przeżyć.
Zdobył pan brązowy medal. Co pan czuł, stojąc na olimpijskim podium? Radość? Czy pewien niedosyt, że nie miał pan szansy zawalczyć o złoto?
Co czułem? Smutek. W moim przypadku to była po prostu tragedia, że zdobyłem tylko brązowy medal. Szkoda, że dałem sobie ten łuk brwiowy rozwalić, bo musiałem przez to przerwać udział w zawodach. Żałuję, że tak się stało. Liczyłem bardzo, że uda mi się stanąć na wyższym stopniu podium. Co zrobić? Nie udało się. Taki jest sport.
Nie zawsze wygrywają najlepsi. Łut szczęścia też się przydaje. Ale przecież już samo stanie na podium z najlepszymi pięściarzami to powód do dumy.
No tak. Ale mogłem stać wyżej, mogło być lepiej.
Jak pan świętował medal?
Nie było czego świętować.
Brąz na olimpiadzie to nie powód do świętowania? Teraz możemy tylko pomarzyć o podobnym sukcesie. Od 30 lat żadnemu z naszych bokserów nie udało się przywieźć medalu z igrzysk.
Poważnie? Nie wiedziałem.
To może się pan trochę jednak nie docenia?
W takim razie założę swój medal na szyję i będę z nim biegał po ulicach (śmiech). Pieniędzy też nie było z tego medalu za dużo, dostałem równowartość 30 dolarów.
Rzeczywiście śmieszna kwota. Ale olimpijski medal ma dużo większą wartość niż ta pieniężna. Prestiż, który się z nim wiąże, to coś nie do kupienia.
Tak pani uważa?
Zdecydowanie. A pan nie?
Zgadzam się z panią.
Występował pan w wadze ciężkiej. To najbardziej spektakularna kategoria, ale też najbardziej niebezpieczna. Wchodząc do ringu, człowiek myśli o tym, jak wiele ryzykuje?
Wchodząc na ring, może już nie, bo wszystko dzieje się szybko, ale tuż przed walką stres jest ogromny. Pytanie brzmi nie tyle: „Co się może stać?”, ile: „Co się może nie stać?”. Mam świadomość, że wszystko jest możliwe.
Co zatem jest w boksie takiego, że przez tyle lat stawał pan w ringu?
Właśnie ta świadomość, adrenalina, nieprzewidywalność. To jest dopiero bajer, że można ten strach przełamać, pokonać swoje bariery, ograniczenia.
Wiem, że żona zawsze oglądała pańskie walki. W jednym z wywiadów mówiła: „Jeśli Andrzej ma odwagę wejść do ringu, to ja muszę mieć odwagę, by siedzieć i patrzeć”. Ale czy nigdy nie namawiała pana, żeby pan zrezygnował z boksu?
Najlepiej byłoby ją zapytać, nie chcę powiedzieć czegoś źle, żeby mnie później nie biła (śmiech).
Z czego jest pan dziś najbardziej dumny?
Z dzieci. Mam wspaniałego syna i wspaniałą córkę. Już od ponad 30 lat mieszkam na obczyźnie, w Stanach Zjednoczonych, w Chicago, udało mi się zasymilować i z tego również jestem dumny, uważam to za swój sukces, bo nie było łatwo. Jestem dumny ze swoich wygranych walk, ale na pewno są też rzeczy, które zrobiłbym inaczej. Może obrałbym dziś inną taktykę, podjął inne ważne decyzje, inaczej poprowadził swoją karierę?
Kim by pan był, gdyby nie został bokserem? Jest jakiś inny zawód, w którym mógłby się pan realizować?
Nigdy się nad tym tak naprawdę nie zastanawiałem. Ale na pewno byłaby to droga sportowa. Jako młody chłopak trenowałem judo. Może poszedłbym w tym kierunku?
Nie chciał pan zostać trenerem po zakończeniu kariery w ringu?
Nadal mogę nim zostać, czasem jeszcze o tym myślę, ale to ciężka praca i bardzo niewdzięczna. Każdy zawodnik oczekuje efektów – a efekty trzeba sobie samemu wypracować. Młodzi ludzie zazwyczaj nie są gotowi na ciężką pracę, chcą jak najwięcej dostać, ale to nie idzie w parze z zaangażowaniem. Za dużo roszczeń, za mało pracy, to jest najgorsze. Zawodnicy od początku myślą głównie o tym, ile zarobią, a żeby robić karierę w boksie zawodowym, trzeba najpierw coś wygrać w boksie amatorskim. To jest podstawa.
Brakuje panu boksu?
Brakuje, pewnie. Tyle lat spędziłem w tym sporcie… i nagle tego wszystkiego nie ma. Ciągnie wilka do lasu. Codziennie chodzę na salę, żeby potrenować, ale nie boks, robię trening ogólnorozwojowy. Bez szaleństw, żeby nie złapać kontuzji, chcę po prostu być w dobrej formie. W moim wieku już trzeba.
Ogląda pan czasami swoje walki? Ma pan do nich sentyment?
Nie mam na to czasu, w domu jest zawsze coś do zrobienia, ale też nie chcę za bardzo wracać do przeszłości. Poświęcam się teraz rodzinie.