Koniec maja 1946 r. W Polsce właśnie trwa pierwszy po II wojnie światowej pełny sezon lekkoatletyczny. Tymczasem w niemal doszczętnie zniszczonym, przetrzebionym głodem i chorobami Leningradzie przychodzi na świat Irena Kirszenstein, córka przyszłego inżyniera, mającego żydowskie korzenie Jakuba Kirszensteina, i Eugenii Rafalskiej. Niewiele ponad rok później cała rodzina w ramach akcji repatriacyjnej przenosi się do Warszawy. Nikt wówczas nie przypuszcza, że Polska zyskuje kogoś, kto całkowicie zmieni oblicze nie tylko krajowego, lecz także światowego sportu. W tym czasie w polskiej stolicy przebywa również Jan Mulak – brązowy medalista mistrzostw Polski w biegu na 1500 m z 1936 r. i działacz Polskiej Partii Socjalistycznej. 33-latek zamierza zostać trenerem lekkoatletyki, ale na razie musi się skupić na obronie przed atakami za swoją działalność konspiracyjną w czasie wojny. I w tym przypadku nie sposób przewidzieć, że za 10 lat Mulak zyska opinię cudotwórcy, a o polskich biegach długo będzie mówił i pisał cały sportowy świat.
Na zgliszczach
W 1945 r. – w bardzo trudnych warunkach, w zdewastowanym przez wojnę kraju – z dużym zapałem przystąpiono do odbudowy struktur organizacyjnych polskiej lekkoatletyki. 29 września podczas walnego zebrania wybrano nowy zarząd PZLA, którego prezesem został Walenty Foryś. Związek musiał zmagać się z problemami infrastrukturalnymi i organizacyjnymi. W nie najlepszym stanie ogólnym były baza obiektów i zaplecze sprzętowe. Należało zakupić m.in. maszynę do pisania, potrzebną do przepisania jedynego ocalałego egzemplarza przepisów sędziowskich, oraz pozyskać podstawowy sprzęt pomiarowy1.
Mimo ogromnych zniszczeń w Warszawie to właśnie w tym mieście najwcześniej rozpoczęto regularne treningi – organizowała je na Polu Mokotowskim stołeczna Skra. W Krakowie zawody lekkoatletyczne miejscowych klubów AZS i Cracovia przeprowadzono już 10 maja. Rozegrano w ich trakcie m.in. kilka konkurencji biegowych2. Swoją wymowę miał bieg uliczny „Kuriera Codziennego” na trasie Zamek–Belweder. Oprócz odwołania do tradycji II RP impreza zorganizowana 7 sierpnia w centrum stolicy była swego rodzaju gestem odrodzenia i, jak to ujął „Przegląd Sportowy”, „manifestacją życia wśród ruin naszego ukochanego miasta”3. Bieg na dystansie ok. 3200 m zgromadził liczną publiczność. Na starcie stanęło 122 uczestników, a zwyciężył Wacław Feryniec, który uzyskał czas 9:44,5.
Pierwsze powojenne zawody ogólnopolskie rozegrano 22 lipca 1945 r. w Chorzowie. W dniach 29–30 września na stadionie ŁKS w Łodzi odbyły się międzyokręgowe mistrzostwa Polski, ale ich poziom był stosunkowo niski. W kolejnym roku zawodnicy mogli już jednak bez przeszkód systematycznie trenować, co przełożyło się na znacznie lepsze rezultaty4.
W maju 1945 r. nawiązano ponadto do okresu międzywojennego, organizując bieg przełajowy w Warszawie. Wygrał go reprezentant Zrywu Inowrocław, Franciszek Nadolski. W kolejnym roku nastąpiło wznowienie Narodowego Biegu na przełaj, a zawody odbyły się 3 maja. W 1948 r. imprezę przeniesiono na 2 maja i powiązano z obchodami Święta Pracy. Nadano jej nazwę Bieg Narodowy, a także charakter masowy poprzez organizację tego dnia zawodów w wielu mniejszych i większych miastach. Masowy ten bieg będzie wyrazem wkroczenia na drogę upowszechnienia kultury fizycznej. Sportowo będzie on źródłem talentów, z którego wezmą swój początek spadkobiercy wspaniałych tradycji Kusocińskiego i Nojiego – wzorów sportowca-patrioty – ogłaszał w propagandowej broszurze z 1948 r. Aleksander Gutowski, przewodniczący Centralnego Komitetu Wykonawczego Biegu Narodowego5. Tego ambitnego założenia nie udało się do końca zrealizować. Liczba uczestników w 1948 r. sięgnęła 300 tys.6, a w roku następnym (zawody zorganizowano tym razem w przededniu Dnia Zwycięstwa, czyli 8 maja) – nawet 500 tys.7 Tak daleko idące umasowienie, a przede wszystkim nazbyt silnie akcentowany przez komunistyczne władze wymiar propagandowy biegu przesłoniły jednak nieco jego sportowe znaczenie i prestiż. W latach 50. zaniechano przeprowadzania zawodów w takiej formule.
W pierwszych latach po II wojnie światowej na rozwój polskich biegów i całej lekkoatletyki korzystnie wpłynęły wprowadzenie powszechnego obowiązku wychowania fizycznego w szkołach oraz sukcesywne tworzenie wielostopniowego systemu przeprowadzania zawodów – od imprez gminnych i powiatowych, poprzez zmagania na szczeblu wojewódzkim, po zawody centralne. Inna sprawa, że po dojściu do władzy komunistów koncepcję kultury fizycznej i sportu wzorowano na modelu sowieckim, a jej nadrzędnym celem było wykazanie wyższości w tych dziedzinach nad światem kapitalistycznym. Na ogół nie korzystano więc ze wzorów zachodnich, programowo odrzucano też najlepsze tradycje i dorobek II RP. Niemniej pojawiły się w Polsce jednostki, które potrafiły wyłamać się z obowiązujących zasad, realizować własne pomysły, a nawet wyznaczać nowe trendy w światowych biegach.
Jan Mulak – wiele lat w podziemiu
Urodzony 28 marca 1914 r. w Warszawie Jan Mulak, specjalizujący się w biegach średniodystansowych, nie był wybitnym zawodnikiem. Jego największym osiągnięciem sportowym pozostał brązowy medal mistrzostw Polski w biegu na 1500 m, wywalczony w 1936 r. w Wilnie. Jeszcze przed II wojną światową Mulak angażował się w działalność Polskiej Partii Socjalistycznej (PPS). Gdy Niemcy zaatakowały Polskę, bez wahania chwycił za broń, a podczas okupacji, korzystając ze swoich zdolności przywódczych, kierował podziemną działalnością Wydziału Wojskowego Robotniczej Partii Polskich Socjalistów. Walczył też w Powstaniu Warszawskim. Po jego upadku dowodził ewakuacją kanałami z Mokotowa8.
Po zakończeniu wojny biegacz zamierzał nadal udzielać się w polityce, ale jego poglądy nie przystawały do ówczesnej sytuacji i dynamiki zachodzących zmian. Wielokrotnie stawał przed sądami partyjnymi, oskarżany m.in. o podpisanie w czasie wojny wyroku śmierci na Edwarda Osóbkę-Morawskiego, późniejszego premiera Rządu Tymczasowego i Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej. Mulak sprzeciwiał się choćby połączeniu PPS i Polskiej Partii Robotniczej, w wyniku którego w grudniu 1948 r. powstała Polska Zjednoczona Partia Robotnicza. Odtąd musiał się ukrywać, a schronienie znalazł w Szrenicy w Karkonoszach. Dopiero w 1950 r., gdy sprawa nieco przycichła, mógł wrócić do Warszawy, lecz nadal obserwował go Urząd Bezpieczeństwa9.
Jeszcze przed II wojną światową (w 1934 r.) Jan Mulak uzyskał uprawnienia instruktora lekkoatletyki po kursie u trenera związkowego PZLA Antoniego Cejzika, najbardziej utytułowanego polskiego wieloboisty dwudziestolecia międzywojennego. W 1949 r. otrzymał z kolei stopień trenera po II kursie unifikacyjnym PZLA u słynnego wówczas szkoleniowca z Francji Maurice’a Baqueta, który przygotowywał polskich lekkoatletów do startu w igrzyskach olimpijskich w Paryżu w 1924 r. W kolejnym roku Mulak został zatrudniony na Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie. W tym czasie, inspirowany przez nauki Baqueta i zmiany zachodzące w filozofii treningu biegowego, intensywnie myślał i pracował nad koncepcją przygotowania fizycznego zawodników. Uczestniczył w zgrupowaniach reprezentacji Polski lekkoatletów jako obserwator i trener pomocniczy (te funkcje pełnił społecznie).
Właśnie w takich rolach wiosną 1951 r. pojawił się na obozie w Zakopanem. Wobec braku trenera biegaczy długodystansowych szkoleniowiec kadry Wacław Gąssowski, z którym Mulak całkiem nieźle się rozumiał, zaproponował mu przeprowadzanie treningów10. Ten zbieg okoliczności całkowicie odmienił polskie biegi.
Zabawy biegowe
Pierwsze wyzwanie dla Mulaka stanowiło opracowanie właściwego, skutecznego treningu dla biegaczy, którzy dorastali w czasie wojny i w związku z tym nie mieli zbyt dobrych warunków fizycznych. Zawodnicy tacy jak Zdzisław Krzyszkowiak i Jerzy Chromik byli niedożywionymi, cherlawymi młodzieńcami o nieregularnym oddechu i niewielkiej wadze. Mulak wymyślił zatem dla swoich podopiecznych trening wzmacniający, dostosowany do ich możliwości i ograniczeń. Idąc za radą Baqueta, ogromny nacisk położył na urozmaicone zajęcia w terenie, w naturalnych warunkach, będące swego rodzaju połączeniem ćwiczeń treningowych i turystyki biegowej. Duże znaczenie przypisywał też zimowym obozom w górach (szczególnie upodobał sobie Karkonosze), gdzie rozrzedzone powietrze pozwalało doskonalić funkcje układu oddechowego11. Podczas gdy na świecie na początku lat 50. XX w. w treningu biegowym niepodzielnie panowała metoda interwałowa, Mulak postanowił oprzeć ćwiczenia kondycyjne na szwedzkim fartleku. Była to forma treningu terenowego, w której tempo biegu zależało w dużej mierze od ukształtowania terenu i samopoczucia biegacza. Polski trener dodał do niej pracę nad sprawnością i siłą oraz rytmem i techniką biegu. To wszystko składało się na małą zabawę biegową, przeznaczoną zwłaszcza dla zawodników startujących w konkurencjach technicznych. Uzupełnienie jej o pracę nad tempem skutkowało z kolei powstaniem dużej zabawy biegowej, odpowiedniej dla konkurencji wytrzymałościowych. Te dwa wynalazki Mulaka stały się podstawą przygotowania fizycznego polskich lekkoatletów; szkoleniowiec dodawał do nich ćwiczenia ogólnorozwojowe, a także trening płotkarski jako metodę kształtowania sprawności ruchowej12.
Praca Jana Mulaka szybko zyskiwała coraz większe uznanie w Polsce. W 1955 r. biegacza mianowano trenerem PKOl, który miał odpowiadać za przygotowanie zawodników do zaplanowanych na następny rok igrzysk w Melbourne. Już wtedy jego podopieczni zaczęli błyszczeć na arenie międzynarodowej: Chromik dwukrotnie pobił rekord świata w biegu na 3000 m z przeszkodami. W Australii Polakom nie udało się co prawda zdobyć medalu, ale wyniki choćby Krzyszkowiaka świadczyły o tym, że polskie biegi rozwijają się prawidłowo. Zawodnik ten, nazywany Krzysiem, zajął czwarte miejsce na 10 000 m, mimo że na trasie zaliczył upadek. Niewykluczone, że stanąłby na olimpijskim podium po biegu na 3000 m z przeszkodami, jednak nie wziął w nim udziału, m.in. z powodu… pogryzienia przez bezpańskiego psa13. Zarozumiałością byłoby uważać start w Melbourne za wielki sukces, chociaż z trudnej próby sił wyszliśmy w historii naszej l.a. z największym dorobkiem punktowym. Optymizmem może nas napawać również konfrontacja dotychczasowych umiejętności i przyszłych możliwości – oceniał Mulak14. Jak się wkrótce okazało, nie pomylił się ani trochę.
Narodziny cudownej drużyny
Jeszcze pod koniec lat 40. XX w. polska lekkoatletyka wróciła do międzywojennej tradycji rozgrywania meczów międzynarodowych. Począwszy od przegranej 103:108 z Rumunią w Warszawie (31 lipca – 1 sierpnia 1949 r.), na przestrzeni sześciu lat rywalizowano niemal wyłącznie z reprezentacjami krajów znajdujących się za żelazną kurtyną (wyjątkiem był trójmecz z NRD i Belgią, zorganizowany w Krakowie 11 i 12 września 1954 r.). Dopiero jesienią 1955 r. Polska zmierzyła się z przedstawicielami Zachodu: najpierw pokonała Norwegię w Poznaniu, a następnie Francję w Paryżu15.
Tego rodzaju zawody z roku na rok cieszyły się coraz większym prestiżem. Sukcesywnie rosło też zainteresowanie kibiców i mediów. Zmagania traktowano więc bardzo poważnie. 7 i 8 lipca 1956 r. w Poznaniu odbyło się spotkanie reprezentacji Polski z Węgrami, wówczas potęgą europejskiej lekkoatletyki. Jednym z bardziej spektakularnych pojedynków okazała się walka Jerzego Chromika z Sándorem Iharosem, który ledwie rok wcześniej ustanowił rekordy świata na 1500, 3000 i 5000 m. Właśnie w biegu na 5000 m minimalnie lepszy był Węgier – pokonał Polaka o sekundę.
Wyrównany mecz trzymał w napięciu do samego końca. Dramatyczny przebieg miała przedostatnia konkurencja – bieg na 10 000 m. Na kilka kilometrów przed metą kontuzji doznał w nim Stanisław Ożóg. Mimo sugestii trenerów nie wycofał się jednak z rywalizacji i – z trudem człapiąc na palcach – dokonał heroicznego wyczynu: dotarł do mety po niezwykle istotny punkt, który dał polskiej drużynie remis 102:10216. Triumf 107:104 Polacy zapewnili sobie dzięki znakomitemu finiszowi Stanisława Swatowskiego w sztafecie 4 × 400 m. Polska zwyciężyła również w rywalizacji kobiet – 57:49. Pokonanie tak mocnego rywala prasa przyjęła z wielkim entuzjazmem, a na oczach tysięcy kibiców powstał zalążek czegoś wiekopomnego.
Patriotyzm, czyli Polska zamiast PRL
Podczas międzynarodowych meczów lekkoatletycznych na dresach i sportowych trykotach biało-czerwonych widniał napis „Polska”, a nie skrót „PRL”. To zdecydowanie odróżniało reprezentację Polski od zespołów innych państw znajdujących się za żelazną kurtyną: Czechosłowacji (CSRS), Niemieckiej Republiki Demokratycznej (DDR) czy Związku Socjalistycznych Republik Sowieckich (CCCP). Ten szczegół miał jednoznacznie patriotyczny wydźwięk i antykomunistyczne zabarwienie.
Coraz lepsze wyniki i rosnące znaczenie polskiej lekkoatletyki sprawiły, że w kolejnym roku nadarzyła się okazja do upragnionej konfrontacji z jednym z czołowych zespołów na świecie – Republiką Federalną Niemiec. Pojedynek męskich reprezentacji, zapowiadany przez „Przegląd Sportowy” jako „mecz sezonu o drugie miejsce w Europie”, rozegrano
13 i 14 lipca na Neckarstadion w Stuttgarcie17. Polska wygrała aż 13 spośród 20 rozegranych konkurencji, a całe spotkanie zakończyło się pewnym zwycięstwem biało-czerwonych 117:103. Na Neckarstadionie lekkoatletyka polska odniosła swój największy dotychczas triumf – nie miał wątpliwości „Przegląd Sportowy”18. W spektakularnym sukcesie duży udział mieli biegacze: w swoich konkurencjach zwyciężyli m.in. Stanisław Swatowski (400 m) i Zdzisław Krzyszkowiak (3000 m z przeszkodami).
Przez cały 1957 r. polscy lekkoatleci raz po raz potwierdzali swoje ogromne możliwości, pokonując, oprócz RFN, silną drużynę Wielkiej Brytanii, a także Norwegię (tu imponujący był rozmiar triumfu – 127:82), Czechosłowację, Węgry i NRD19. Po tej serii znaczących zwycięstw gazeta „Sport” z Zurychu w jednym z nagłówków użyła wobec Polaków określenia „Wunderteam”, czyli „cudowna drużyna”. Termin, kojarzony dotąd przede wszystkim z piłką nożną: przedwojenną kadrą Austrii i wspaniałym zespołem Węgier z lat 50., szybko podchwycili żurnaliści z fachowej niemieckiej gazety „Leichtathletik”, a w ślad za nimi – również inni dziennikarze20. Odtąd przylgnął on na stałe do polskiej reprezentacji w lekkoatletyce i do dziś jest stosowany w odniesieniu do ekipy biało-czerwonych z lat 1956–1966.
Mecz bez precedensu
Rok 1958 miał potwierdzić dołączenie Polski do grona potęg światowej lekkoatletyki. Najważniejszą imprezą były mistrzostwa Europy w Sztokholmie, ale zanim je rozegrano, 1 i 2 sierpnia na Stadionie Dziesięciolecia odbył się historyczny pojedynek z reprezentacją Stanów Zjednoczonych. Amerykanie przybyli do Warszawy prosto z Moskwy, gdzie w spotkaniu nazywanym „meczem gigantów” minimalnie przegrali z ZSRS 170:172 (łączna punktacja kobiet i mężczyzn). Starcie z USA „Przegląd Sportowy” zapowiadał jako jedno z najistotniejszych wydarzeń w historii polskiego sportu21.
Mecz wzbudził olbrzymie zainteresowanie: trybuny wypełniły się na kilka godzin przed jego rozpoczęciem, a ostatecznie rywalizację na warszawskim obiekcie każdego dnia obserwowało ponad 100 tys. widzów, co prawdopodobnie oznaczało światowy rekord frekwencji na zawodach lekkoatletycznych. Tak licznie zgromadzona publiczność ostrzyła sobie zęby głównie na pojedynek mężczyzn; walka kobiet nie wzbudzała już takich wielkich emocji. Kibice potrafi stworzyć na stadionie niezwykłą atmosferę. Zawody rozpoczynały się o 18:00, a gdy zapadał zmierzch – trzeba pamiętać, że w tamtych czasach nie było sztucznego oświetlenia – widzowie skręcali i podpalali gazety, tworząc w ten sposób prowizoryczne pochodnie22.
Prowadzona przez Jana Mulaka reprezentacja mężczyzn wprawdzie przegrała z USA (wynikiem 97:115) i zakończyła passę 14 zwycięstw, ale zdaniem prasy pozostawiła po sobie świetne wrażenie, co było dobrym prognostykiem przed zbliżającymi się mistrzostwami Europy. Znakomicie spisali się zwłaszcza biegacze długodystansowi: na 5000 m zwyciężył Kazimierz Zimny przed Marianem Jochmanem, a na 10 000 m – Stanisław Ożóg przed Mieczysławem Kierlewiczem. Na najwyższym poziomie stał jednak bieg na 3000 m z przeszkodami. Jerzy Chromik rezultatem 8:32,0 ustanowił w nim rekord świata, a niewiele ustąpił mu Zdzisław Krzyszkowiak (8:33,6). Wielką niespodziankę sprawił z kolei Zbigniew Makomaski, który w biegu na 800 m po wspaniałym finiszu pokonał mistrza olimpijskiego z Melbourne, Toma Courtneya.
Pokaz siły
Dla Polski ten międzykontynentalny koncert miał przed Sztokholmem wielkie znaczenie. Był jakby ostatnim wytopem, który ostatecznie świadczy o stopniu hartowności surowca – mówił po spotkaniu z Amerykanami Jan Mulak23. Rzeczywiście, wyniki Polaków podczas lekkoatletycznych mistrzostw Europy w 1958 r. udowodniły, że materiał zawodniczy jest już w dużej mierze uformowany na poziomie najcenniejszych kruszców.
Jako pierwszy na sztokholmskiej bieżni błysnął Zdzisław Krzyszkowiak. Pechowiec z igrzysk w Melbourne przez całą karierę zmagał się z kontuzjami i różnymi przeciwnościami losu, ale gdy tylko był w pełni sił i nic nie stawało mu na przeszkodzie, potwierdzał swoją klasę. Faworyt biegu na 10 000 m nie zawiódł: dzięki kapitalnemu, przedłużonemu finiszowi pokonał reprezentantów ZSRS – Jewgienija Żukowa i Nikołaja Pudowa – i sięgnął po złoty medal. Po tym wspaniałym występie dziennikarze „Przeglądu Sportowego” chcieli porozmawiać z triumfatorem, lecz nie zastali go w szatni. Okazało się, że Krzyś… biega na sąsiadującym ze stadionem boisku. Jeszcze nie bardzo zdaję sobie sprawę, że to już po biegu i że wygrałem. Jestem kompletnie oszołomiony, przepraszam, ale chcę zrobić jeszcze ze dwa kółka po trawie, zanim stanę na podium. Trzeba wyregulować nerwy – wyjaśnił biegacz24. Na tym zawodnik Zawiszy Bydgoszcz nie poprzestał. W biegu na 5000 m także okazał się najlepszy, bijąc czasem 13:53,4 rekord świata. Tuż za nim rywalizację ukończył 23-letni wówczas Kazimierz Zimny.
Mistrzostwa Europy w lekkoatletyce w Sztokholmie były demonstracją siły biało-czerwonych. Polska reprezentacja zdobyła na nich 12 krążków, w tym aż 8 złotych, a w klasyfikacji medalowej ustąpiła jedynie ZSRS. Biegacze wywalczyli cztery tytuły mistrzowskie: obok Krzyszkowiaka zwycięstwa odnieśli Jerzy Chromik (3000 m z przeszkodami) i Barbara Janiszewska (200 m). Polka, która z powodu utknięcia w korkach ledwo zdążyła na start25, stanęła też później na najniższym stopniu podium wraz z Marią Chojnacką, Celiną Jesionowską i Marią Bibro po biegu sztafetowym 4 × 100 m. Polskie zawodniczki mogły zdobyć srebrny medal, ale biegnąca na ostatniej zmianie Bibro zwolniła i wytraciła prędkość, ponieważ pomyliła linię mety biegu na 80 m ppł z końcem biegu rozstawnego. Po zakończeniu rywalizacji, płacząc, przyznała się przed koleżankami z drużyny do błędu26.
Barbara Janiszewska zachwycała w Sztokholmie nie tylko sportową formą, lecz także urodą: dziennikarze zgodnie okrzyknęli ją miss mistrzostw Europy27. Była kwintesencją Europejki – jasnowłosa, z ogromnymi błękitnymi oczami, trochę skandynawska, trochę wschodnia – wspominał jej syn Łukasz Nowicki28.
Polskie biegaczki sięgnęły po brązowy medal w sztafecie 4 × 100 m również na igrzyskach olimpijskich w Rzymie w 1960 r. Tym razem zespół – obok Barbary Janiszewskiej i Celiny Jesionowskiej – tworzyły Teresa Ciepły (wówczas startująca pod panieńskim nazwiskiem Wieczorek) i Halina Górecka (wtedy Richter).
Zgodnie z oczekiwaniami w stolicy Włoch kolejne sukcesy odnieśli biegacze długodystansowi. Zdzisław Krzyszkowiak, tym razem w pełni zdrowy i niedoświadczany przez czynniki losowe, wystąpił w biegu na 3000 m z przeszkodami i udowodnił swoją wielkość, pewnie wygrywając.
Wśród okrzyków stadionu wyłowiłem okrzyki Polaków. Słyszałem je także podczas biegu. Cieszę się, że nie sprawiłem zawodu i rodakom, którzy byli na stadionie, i tym wszystkim, którzy siedzieli w kraju przy głośnikach radiowych i telewizorach. Nie byłem w finale samotny – mówił później polski biegacz29.
Na 5000 m z dobrej strony pokazał się Kazimierz Zimny z Lechii Gdańsk, który wywalczył brązowy medal, chociaż – jak sam twierdził po latach – stać go było na więcej: Reprezentowałem światową czołówkę. Miałem szansę na złoty medal i liczyłem na niego. Byłem tempowcem, ale nie miałem finiszu. Ułożyłem więc taktykę, żeby dyktować tempo i wymęczyć przeciwników. Zakładałem, że na ostatnich trzech okrążeniach pobiegnę zrywami, co 100 metrów. Zawsze tak robiłem, kibice już o tym wiedzieli. Nie przewidziałem tylko, że Murray Halberg zerwie się na cztery okrążenia przed metą. Cały czas goniłem czołówkę. Na ostatniej prostej ich dopadłem, ale nie dałem już rady nadrobić straty. Zwycięzca wyprzedził mnie o pięć metrów. Srebro przegrałem o pierś z Hansem Grodotzkim. Mogłem wygrać tamten bieg30.
Irena Szewińska – z korytarza do kadry
U progu lat 60. żywa legenda Wunderteamu zachęcała coraz większe rzesze dzieci i młodzieży do uprawiania lekkoatletyki. W Warszawie sporą popularnością cieszyły się organizowane przez redakcję „Expressu Wieczornego” Czwartki Lekkoatletyczne – cykl cotygodniowych zawodów, w których brała udział młodzież nie tylko trenująca w klubach, lecz także po prostu chcąca sprawdzić się na tle swoich rówieśników. W całym kraju wierzono, że tę dyscyplinę sportu czeka świetlana przyszłość.
W 1963 r. w pełni objawił się w Polsce nowy talent lekkoatletyczny. Siedemnastoletnia Irena Kirszenstein, która ledwie dwa lata wcześniej rozpoczęła treningi w warszawskiej Polonii (temu klubowi pozostała wierna do końca kariery, co nie zdarzało się często), zwróciła na siebie uwagę zaskakująco dobrymi wynikami. W biegach na 100 i 200 m osiągnęła trzeci rezultat w kraju (11,6 i 24,2 sek.), była też w ścisłej czołówce w skokach wzwyż i w dal. Wysoka, mierząca 176 cm i szczupła zawodniczka swoją przygodę z bieganiem zaczęła… na szkolnym korytarzu w liceum, na dystansie 60 m. Było to jesienią 1960 r. Po biegu pani Buchholz [nauczycielka wychowania fizycznego] aż się złapała za głowę, spojrzawszy na stoper, no i nie wierząc własnym oczom, kazała mi pobiec jeszcze raz. Dopiero wtedy upewniła się, że pierwszy pomiar nie był błędny. No i tak doszło do mojego debiutu w lekkoatletyce – wspominała po latach Irena Szewińska (nazwisko zmieniła w grudniu 1967 r. po wyjściu za mąż za Janusza Szewińskiego, dziennikarza i fotoreportera „Przeglądu Sportowego”)31.
Na początku 1963 r. trener Jan Kopyto przekazał zawodniczkę pod opiekę Andrzeja Piotrowskiego, który był wówczas drugim szkoleniowcem kadry Polski w biegach krótkich. Do tej samej grupy trafiła też młodsza od Ireny Szewińskiej o ledwie kilka miesięcy juniorka warszawskiej Skry, Ewa Kłobukowska. Biegaczka tak zapamiętała swoje pierwsze kontakty z Szewińską: Po raz pierwszy spotkałam ją na obozie młodziczek w Grudziądzu w 1962 roku. Słyszałam wcześniej, że jest taka Irena Kirszenstein, wielki talent lekkoatletyczny. […] Od razu stała się dla mnie ideałem, będąc w porównaniu ze mną o wiele szybsza. […] Gdy na obozie w Przesiece Jan Kopyto przekazywał Irenę do grupy Piotrowskiego, wprost nie chciało mi się w to wierzyć, wiedząc, jakim ona jest talentem. […] Początkowo bałam się, że ta grupa może być dla mnie za silna, ale Irena mnie uspokoiła, mówiąc, że są u Piotrowskiego również inne młode zawodniczki. Ona sama już mi wówczas zaimponowała, była dla mnie wzorem. Szybko zawiązała się nić przyjaźni pomiędzy mną, Ireną oraz równie młodą Elą Bednarek. Ta przyjaźń stopniowo się pogłębiała32.
Jeszcze jako juniorka Szewińska po raz pierwszy znalazła się w seniorskiej reprezentacji Polski na mecz z Rumunią w Oradei. Debiut nie był całkowicie udany, bo przy dobieganiu do mety przestraszyłam się, zobaczywszy taśmę, i upadłam. Mimo to udało mi się zająć drugie miejsce – wspominała biegaczka33. Wzięła ponadto udział w trójmeczu z ZSRS i NRD w Moskwie, gdzie wystartowała w sztafecie 4 × 100 m. Kłobukowska do kadry przebijała się nieco dłużej, ale w 1964 r. obie 18-latki dzięki dobrym rezultatom mogły wystąpić na igrzyskach olimpijskich.
Nie tylko długodystansowcy
Do świetnych wyników w konkurencjach technicznych i biegach długodystansowych na początku lat 60. Polacy dokładali dobre rezultaty w sprintach. W 1962 r. w Belgradzie Marian Foik zdobył srebrny medal mistrzostw Europy w biegu na 200 m i przyczynił się do sukcesu sztafety 4 × 100 m (oprócz niego tworzyli ją Jerzy Juskowiak, Andrzej Zieliński i Zbigniew Syka), która również stanęła na drugim stopniu podium. W tych samych zawodach po złoto sięgnęła sztafeta żeńska 4 × 100 m w składzie: Maria Piątkowska, Barbara Sobotta (wcześniej Janiszewska), Elżbieta Szyroka i Teresa Ciepły. Ta ostatnia zawodniczka wywalczyła też tytuł mistrzyni Europy w biegu na 80 m ppł, a Piątkowska zajęła w nim trzecie miejsce. Najlepsze jednak dopiero miało nadejść.
W 1964 r. igrzyska olimpijskie po raz pierwszy odbyły się w Azji. Do Tokio udało się wielu utalentowanych polskich biegaczy młodego pokolenia, wśród nich 21-letni Andrzej Badeński. Po niewysokim zawodniku Legii Warszawa raczej mało kto spodziewał się bardzo dobrych wyników na igrzyskach, tymczasem ten pewnie awansował do finałowego biegu na 400 m. Sprawił w nim dużą niespodziankę: narzucił szaleńcze tempo i po wyjściu na ostatnią prostą prowadził, a ostatecznie linię mety przekroczył jako trzeci, przegrywając na finiszu jedynie z Mikiem Larrabeem z USA i Wendellem Mottleyem z Trynidadu i Tobago.
Blisko olimpijskiego medalu w stolicy Japonii był z kolei urodzony 22 maja 1938 r. we Lwowie Wiesław Maniak. Polski sprinter w biegu na 100 m zajął miejsce tuż za podium i okazał się najlepszym Europejczykiem na tym dystansie. Jeszcze w 1963 r. nikt w Polsce o nim nie słyszał. Przybył wówczas do kraju autostopem z Anglii, gdzie od kilku lat studiował. Co prawda długo nie dawano wiary jego rzekomym zwycięstwom z najlepszymi biegaczami na Wyspach Brytyjskich, ale wygrane z czołowymi polskimi sprinterami dawały do myślenia34. Dopiero rezultaty z Tokio potwierdziły ogromne możliwości Maniaka. W sztafecie 4 × 100 m udało mu się wywalczyć medal. Polacy w składzie: Andrzej Zieliński, Wiesław Maniak, Marian Foik i Marian Dudziak dzięki równej formie i dobrym zmianom uzyskali świetny czas 39,3 sek., ulegając tylko Amerykanom (z rewelacyjnym Robertem Hayesem, triumfatorem biegu indywidualnego na setkę), którzy pobili rekord świata. Kiedy na 60 m Hayes mnie wyprzedzał, to jakby burza przeszła koło mnie. Wydawało mi się, że stoję w miejscu. Z nim się nie da wygrać! – stwierdził Dudziak35.
Polskie błyskawice
Jeśli jej dyspozycje sportowe rozwijać się będą planowo i w takim tempie, jak to było w roku 1963, Irena Kirszenstein ma wszelkie dane, aby stać się rewelacją światową w roku olimpijskim, zdolną do największych niespodzianek – pisano w roczniku PZLA z 1963 r.36 Przewidywania działaczy sprawdziły się w pełni na igrzyskach w Tokio. Akurat w pierwszej konkurencji, w której wystartowała, nie liczono wprawdzie na zbyt wiele, ale 18-latka w skoku w dal spisała się znakomicie: trzykrotnie poprawiła rekord Polski, a ostatecznie z wynikiem 6,60 m zdobyła srebrny medal.
Irena Szewińska (wtedy Kirszenstein) miała jeszcze wystąpić w olimpijskich zawodach w biegu na 200 m i sztafecie 4 × 100 m. Wcześniej odbył się bieg na 100 m. Do finału tej konkurencji w świetnym stylu awansowała Ewa Kłobukowska, lecz nie miała szczęścia w losowaniu i musiała wystartować z najbardziej wewnętrznego toru. Mimo to pobiegła bardzo dobrze i przegrała jedynie z faworyzowanymi sprinterkami amerykańskimi: Wyomią Tyus i Edith McGuire. Polka uzyskała ten sam czas (11,6 sek.) co druga z zawodniczek z USA, lecz po analizie zapisu z fotokomórki przyznano jej ostatecznie brązowy medal, który i tak był olbrzymim sukcesem młodej biegaczki.
W finałowym biegu na 200 m wystąpiły dwie Polki: Irena Szewińska i Barbara Sobotta. Ta druga słabiej rozpoczęła i na wyjściu z wirażu była ostatnia, ale miała lepszą końcówkę i ostatecznie uplasowała się na szóstej pozycji. Szewińska z kolei walczyła o zwycięstwo z McGuire i Australijką Marilyn Black. Amerykanki dogonić nie zdołała, jednak zdobyła srebro, minimalnie wyprzedzając Black. Wynik Polki, 23,1 sek., okazał się nowym rekordem Europy.
Jeszcze bliżej zwycięstwa była w biegu na 80 m ppł Teresa Ciepły. Polska biegaczka nieco straciła rytm na trzecim płotku, ale później przyspieszyła i finiszowała na równi z Niemką Karin Balzer i Pamelą Kilborn z Australii. Wszystkie trzy zawodniczki uzyskały ten sam czas – 10,5 sek., a kolejność ustalono na podstawie zapisu z fotokomórki. Finalnie złoto zdobyła Balzer, srebro – Ciepły, zaś na najniższym stopniu podium stanęła Kilborn.
Ryzyko zmienione w złoto
Ostatnią szansą polskich biegaczek na złoty medal w Tokio była sztafeta kobiet 4 × 100 m. Nadzieje na triumf biało-czerwone rozbudziły niedługo przed igrzyskami, bijąc w Łodzi podczas meczu z RFN rekord świata (44,2 sek.).
Wyniki indywidualnych startów sprinterskich przemawiały wprawdzie za Amerykankami, ale biegi rozstawne rządzą się swoimi prawami.
„Teraz rewanż” – rzuciła otwierająca polską sztafetę Teresa Ciepły do Wyomii Tyus, a ta tylko pokiwała głową37. Polka na pierwszej zmianie nadrobiła do Willye White jakieś 3 m, a piorunująco szybkiej Tyus wcale nie ustępowała Irena Szewińska, która przekazała pałeczkę Halinie Góreckiej z minimalną przewagą nad biegaczkami z USA. Trzecia polska biegaczka nie dała się dogonić Marilyn White. Ostatnia zmiana była kluczowa i, na szczęście, udana. Ewa Kłobukowska zaczęła bardzo mocno i jeszcze wyraźniej oderwała się od Edith McGuire. Amerykanka zdawała się niwelować przewagę, lecz końcówka należała ponownie do Polki. Meta. Złoto olimpijskie dla biało-czerwonych. 43,6 sek. – wspaniały rekord świata.
Wszystkie zmiany wyszły nam idealnie. Ryzykowałyśmy wiele, oddając pałeczkę w pełnym biegu. Można było ją zgubić, ale nie miałyśmy innego wyjścia. W sporcie ryzyko jest potrzebne, które przy dobrej formie przemienia się – jak widać – w złoto… – komentowała po sukcesie w Tokio Halina Górecka. Sukces i wielkie wyniki można osiągać, kiedy w zespole panuje koleżeńska atmosfera i wierzymy sobie wzajemnie, że żadna z nas nie sprawi zawodu. Tak było w Tokio i dlatego osiągnęłyśmy nasze marzenie – złoty medal olimpijski – mówiła z kolei Szewińska38.
Obecny na trybunach tokijskiego stadionu trener polskich sprinterek Andrzej Piotrowski z wrażenia zapomniał zatrzymać stoper po biegu. Ewa Kłobukowska natomiast robiła wszystko, by nie oddać organizatorom pałeczki. Schowała ją za plecy, a później przekazała szkoleniowcowi jako pamiątkę jednego z najbardziej spektakularnych wyczynów w historii polskich biegów39.
Wielka niesprawiedliwość
Po wspaniałych występach w Tokio przez kolejne kilka lat dziennikarze często pisali o wspaniałym duecie K-K (Kirszenstein i Kłobukowska). Zawodniczki rywalizowały ze sobą, ale prywatnie nadal się przyjaźniły. Na mistrzostwach Europy w Budapeszcie w 1966 r. zdominowały rywalizację sprinterską: na 100 m wygrała Kłobukowska przed Szewińską, na dwukrotnie dłuższym dystansie kolejność była odwrotna. W sztafecie 4 × 100 m, którą tym razem uzupełniły Elżbieta Bednarek i Danuta Straszyńska, Polki przed ostatnią zmianą znajdowały się dopiero na czwartej–piątej pozycji, z kilkunastometrową stratą do prowadzącej drużyny RFN. Wtedy do akcji wkroczyła Kłobukowska. Dokonała tego, co wydawało się niemożliwe: zniwelowała dystans, po czym w końcówce wyszła na prowadzenie i linię mety minęła jako pierwsza.
Rok później wspaniale rozwijająca się kariera zawodniczki Skry Warszawa została nagle przerwana. Latem, przed zawodami o Puchar Europy w Kijowie, komisja lekarska przeprowadziła badanie płci polskiej biegaczki i na podstawie sprawdzenia konfiguracji chromosomów orzekła, że Kłobukowska nie jest kobietą. Według ówcześnie obowiązujących przepisów medycznych MKOl i IAAF oznaczało to dożywotnią dyskwalifikację. W 1968 r., podczas igrzysk olimpijskich w Meksyku, poinformowano o anulowaniu rekordów świata ustanowionych przez Kłobukowską. Nie odebrano jej jednak zdobytych wcześniej medali, w tym złota z Tokio. Dziś wiadomo, że za wykluczeniem Ewy Kłobukowskiej z rywalizacji stał m.in. lekarz z RFN Max Danz, a w sprawę były zamieszane służby z NRD i ZSRS40. Pozbawienie Polki możliwości udziału w zawodach okazało się brutalną, zaplanowaną wcześniej akcją, która miała na celu pozbycie się w sposób nieuczciwy bardzo groźnej rywalki i próbę złamania potęgi polskich biegów.
Wiele autorytetów w dziedzinie medycyny głośno krytykowało kryteria rozróżniania płci stosowane przez MKOl i IAAF. Wreszcie w 1992 r., na konferencji prasowej tuż przed igrzyskami w Barcelonie, przewodniczący Komisji Medycznej MKOl belgijski książę Alexandre de Mérode ogłosił, że były one błędne i odtąd należy się z nich wycofać. Obecnie już wiadomo, że u nielicznych osób zdarza się większa liczba chromosomów, a poza tym ich konfiguracja może być inna niż standardowa. U Kłobukowskiej stwierdzono układ mozaikowy: w części komórek była to kombinacja XX, w pozostałych – XXY41.
Nigdy jednak nie doszło do rehabilitacji mistrzyni olimpijskiej z 1964 r. ani do oficjalnych przeprosin. Gotowość do takich gestów ze strony odpowiedzialnych za tę gigantyczną pomyłkę organizacji wywalczyła wprawdzie Irena Szewińska, już jako zasłużona działaczka MKOl i IAAF, ale sama Kłobukowska wolała, by nikt nie przypominał jej o wielkiej krzywdzie, jaka ją spotkała. Nie chciała przeżywać tej tragedii na nowo42.
Wygrana albo koniec kariery
W 1968 r. słynny duet K-K już nie istniał. Ewę Kłobukowską bezwzględnie i niesłusznie pozbawiono możliwości zdobywania kolejnych laurów, a Irena Kirszenstein w grudniu 1967 r., po poślubieniu Janusza Szewińskiego, zmieniła nazwisko. Od tej drugiej przed igrzyskami w Meksyku nie tyle oczekiwano, ile wręcz wymagano złotych medali. Tymczasem konkurencje biegowe na stadionie olimpijskim czekała prawdziwa rewolucja technologiczna: nawierzchnia bieżni była już tartanowa, co sprzyjało uzyskiwaniu rekordowych wyników, wprowadzono też precyzyjny, elektroniczny pomiar czasu z dokładnością do 0,01 sek. (oficjalne wyniki przedstawiano jednak z dokładnością do 0,1 sek.).
Po pierwszym występie Szewińskiej w Meksyku dziennikarze i kibice byli raczej rozczarowani. Polka po słabszym wyjściu z bloków startowych z czasem 11,19 sek. zdobyła „tylko” brązowy medal, ustępując Amerykankom: Wyomii Tyus i Barbarze Ferrell. Jeszcze większy zawód panował po skoku w dal, w którym Szewińska odpadła w kwalifikacjach. Sama zawodniczka przed swoją koronną konkurencją – biegiem na 200 m – bez ogródek zapowiadała: Jeśli nie wygram, wycofuję się na dobre ze sportu. Jeśli tyle lat włożonej pracy, tyle wysiłku i lat przygotowań ma iść na marne, to nie warto się dalej męczyć43. Zdeterminowana biegaczka nałożyła na siebie ogromną presję, lecz dzielnie ją wytrzymała. Finałowy występ był jej popisem – mimo nie najlepszego początku na ostatnich 70 m Polka minęła kolejne rywalki. Efekt: zdecydowane zwycięstwo i rekord świata (22,58 sek.).
Przede mną, na ósmym torze, była tylko Niemka Jutta Stöck, a mnie goniły Australijki Lamy i Boyle. Trochę za wolno pobiegłam wiraż i po wyjściu na prostą zobaczyłam, że zdecydowanie prowadzą Amerykanki. Na szczęście na 130. metrze udało mi się już rozwinąć pełną szybkość i od razu poczułam, ze ten bieg wygram. Wydawało mi się, że płynę po bieżni, a rywalki stoją. […] Chciałam za wszelką cenę walczyć o złoto, choć przeciwniczki miałam bardzo trudne. O rekordzie świata w ogóle nie myślałam, interesowało mnie wyłącznie wygranie biegu. Dużo osób we mnie już nie wierzyło, więc postarałam się tym bardziej zmobilizować. No i osiągnęłam wymarzony cel. Z mojego punktu widzenia to był naprawdę duży wyczyn, pozostawałam bowiem w stanie załamania psychicznego po odpadnięciu w skoku w dal, do którego byłam świetnie przygotowana. A i 100 metrów nie było dla mnie zbyt szczęśliwe – nazbyt dużo zostałam na starcie. Nie muszę chyba tłumaczyć, jak trudno się startuje w kolejnej konkurencji, mając niedosyt po dwóch poprzednich – opowiadała Szewińska44.
Oszczercza nagonka
Ostatnią medalową szansą dla polskich lekkoatletek w Meksyku był bieg rozstawny 4 × 100 m, w którym Polkom dawano duże szanse na miejsce na podium. Tymczasem biało-czerwone w składzie: Danuta Straszyńska, Mirosława Sarna, Urszula Styranka-Jóźwik i Irena Szewińska nie awansowały nawet do finału. W biegu półfinałowym podczas ostatniej zmiany popełniły błąd – albo Szewińska ruszyła za wcześnie, albo jej poprzedniczka dobiegła zbyt wolno; jakkolwiek by to oceniać, kończąca sztafetę polska biegaczka z trudem chwyciła pałeczkę, ale ta wysunęła się jej z dłoni i spadła na bieżnię. Szewińska po chwili podniosła zgubę, lecz szanse na medal zostały już zaprzepaszczone.
Potknięcie Polki przesłoniło w dyskusji publicznej i przestrzeni medialnej złoty medal i rekord świata na 200 m. Nie wszyscy byli w stanie zrozumieć, że wspaniała lekkoatletka jest tylko człowiekiem i ma prawo do błędu. Uznawany za dobrego dziennikarza Eugeniusz Pach przygotował reportaż Porażka idola, wyemitowany w styczniu 1969 r. przez Telewizję Polską. W materiale tak zmanipulowano wypowiedzi członkiń sztafety, że ich wydźwięk był jednoznaczny: winę za niepowodzenie ponosi Szewińska, która jest postacią pierwszoplanową, a inne zawodniczki stanowią wyłącznie tło45. Sztafeta to praca całego zespołu z naciskiem na Irenę. Biegłyśmy w zasadzie dla niej. Irytowało mnie, że na każdym kroku informowała nas, że jedziemy z nią do Meksyku tylko dla towarzystwa – to słowa Mirosławy Sarny. Urszula Styranka-Jóźwiak „mówi” z kolei w reportażu, że jest „jedna gwiazda – Kirszenstein, która zawsze chodzi osobno”46.
Wiosną 1968 r. po antysemickiej kampanii wiele osób żydowskiego pochodzenia – w tym Jakub Kirszenstein, ojciec Ireny – musiało opuścić Polskę. Z kolei po igrzyskach w Meksyku w kraju wybuchła swego rodzaju nagonka na biegaczkę o żydowskich korzeniach. Ataki miały podtekst polityczny i antysemickie zabarwienie, a inspirowała je w dużej mierze Służba Bezpieczeństwa. Szewińską oskarżano nawet o celowe działanie na szkodę Polski. Jak wynika z akt IPN, jedna z koleżanek biegaczek składała na nią donosy sugerujące, że złota medalistka wspiera państwo Izrael, zbierając dolary dla tamtejszej armii podczas wyjazdów zagranicznych. Były to oczywiście bzdurne pomówienia; słynna lekkoatletka robiła przecież wiele dla Ojczyzny i przez całą karierę z dumą reprezentowała Polskę47.
Drugie sportowe życie
Władzom PZPR zależało na propagandzie sukcesu, a Szewińska była w niej poręcznym narzędziem, dlatego burza wokół niej stosunkowo szybko ucichła. W 1969 r. biegaczka dowiedziała się, że jest w ciąży, co oznaczało przerwę w karierze. Z tego powodu nie wystąpiła w mistrzostwach Europy w Atenach. Jej pierwszy syn, Andrzej, urodził się 20 lutego 1970 r. Kontynuował on sportowe tradycje rodzinne, ale w innej dyscyplinie – siatkówce. Był m.in. trzykrotnym mistrzem Polski i wielokrotnym reprezentantem kraju.
Lekkoatletka nie chciała długo zwlekać z powrotem do sportu. Po konsultacji z małżonkiem postanowiła rozpocząć nowy rozdział swojej kariery. Uznałam wówczas, że sport jest warunkiem sine qua non mojej dalszej aktywności życiowej i że na tym polu czuję się zdecydowanie najlepiej. Poza tym nazbyt wiele osiągnęłam, by nagle ze sportu rezygnować – mówiła w 1976 r.48 Szewińska wznowiła treningi latem 1970 r., tuż po ukończeniu Wydziału Nauk Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego. Tytuł magistra ekonomii (specjalność: ekonomia transportu) uzyskała 29 czerwca. Była bardzo dobrą studentką i nie korzystała z żadnej taryfy ulgowej49.
W kolejnym roku wciąż dochodziła do formy i zdołała wywalczyć „tylko” brązowy medal w biegu na 200 m podczas mistrzostw Europy w Helsinkach. W 1972 r. zamierzała wrócić na sportowy szczyt na igrzyskach olimpijskich w Monachium, choć wiele osób nie wierzyło, że jej się to uda. W lekkoatletyce w międzyczasie nastąpił znaczny postęp, który był udziałem szczególnie biegaczek z NRD – jak się później okazało, w większości wspomagających się niedozwolonymi środkami dopingującymi.
To właśnie zawodniczki z Niemiec Wschodnich wydawały się najgroźniejszymi przeciwniczkami Szewińskiej w biegach sprinterskich. Na 100 m Polka spisała się słabo: odpadła w półfinale z czasem 11,54 sek. Na dwukrotnie dłuższym dystansie zdołała jednak wywalczyć kolejny, szósty już w karierze medal olimpijski. W walce o brąz minimalnie – bo o 0,01 sek. – wyprzedziła reprezentantkę NRD Ellen Strophal. Triumfowała inna biegaczka z Niemiec Wschodnich, Renate Stecher, która ustanowiła rekord świata czasem 22,40 sek.
Powrót na szczyt
Przed sezonem poolimpijskim nastąpiła zmiana: dotychczasowy trener Ireny Szewińskiej, Gerard Mach, z którym zawodniczce bardzo dobrze się współpracowało, wyjechał do Kanady. Obowiązki szkoleniowca najbardziej utytułowanej polskiej lekkoatletki na jej prośbę przejął mąż. Ja się do trenowania Ireny nie przymierzałem. Takie rozwiązanie jednak jakby samo się nasunęło. Mimo to wypada mi wyrazić jak największy szacunek do Macha, który, jeśli chodzi o biegi krótkie, był trenerem znakomitym i zastosowane przez niego wzory zostały potem przez nas w głównej mierze wykorzystane – mówił po latach Janusz Szewiński50.
W 1974 r. biegaczka była już w wielkiej, życiowej formie. Nie dość, że dwukrotnie wyraźnie pokonała Renate Stecher (w Berlinie na 100 m i w Poczdamie na 200 m), to jeszcze, biegnąc drugi raz w życiu w zawodach na dystansie 400 m, ustanowiła rekord świata podczas Memoriału Janusza Kusocińskiego (49,9 sek.). Z kolei 29 czerwca na stadionie Skry w Warszawie złamała barierę 11 sek. na setkę (10,9 sek.). Znakomitą dyspozycję potwierdziła na mistrzostwach Europy w Rzymie. Triumfowała w biegach na 100 i 200 m, za każdym razem przed Stecher.
Fantastyczny sezon w wykonaniu Szewińskiej sprawił, że po raz trzeci została ona najlepszym sportowcem Polski w plebiscycie „Przeglądu Sportowego”; zdystansowała nawet trzecią drużynę piłkarskiego mundialu w RFN, słynne Orły Górskiego. Co więcej, agencja United Press uznała ją za najlepszą sportsmenkę na świecie, a w plebiscytach innych agencji wyróżniono ją tytułem najlepszego sportowca globu. W wieku 28 lat Szewińska wspięła się na sam szczyt. Nie po raz ostatni.
Kosmiczny bieg
Na igrzyskach w Montrealu w 1976 r. Szewińska chciała wystąpić zarówno na 200 m, jak i na 400 m, lecz napięty harmonogram startów sprawił, że ostatecznie podjęła decyzję o udziale wyłącznie w biegu na jedno okrążenie. Finał tej konkurencji odbył się 29 lipca 1976 r. o 16:20. Polka ruszyła z czwartego toru i od początku narzuciła wysokie tempo. Istniały obawy, czy wytrzyma je do końca, ale nie dość, że nie opadła z sił, to jeszcze przyspieszyła na finiszu i wygrała zdecydowanie, z prawie 10-metrową przewagą nad Christiną Brehmer z NRD. Rezultat, który ukazał się na wyświetlaczu, był wprost niewiarygodny: 49,29 sek. Niesamowity rekord świata. O skali wyczynu świadczy to, że taki wynik dałby Szewińskiej złoty medal olimpijski w… 2016 r.
Komentatorzy zgodnie nazwali finisz Polki „piorunującym”. Dystans 400 m jest ciężki. W Montrealu miałyśmy aż cztery starty. Trzeba było biegać mądrze, rezerwując siły na najważniejszą rozgrywkę. Pobiegłam bardzo dobrze trzecią setkę: na 300 m czas 34,85! Gdy wyszłyśmy na prostą, miałam już znaczną przewagę. Być może mogłam jeszcze urwać co nieco z rekordu. Ale nie było to potrzebne. […] Nie bałam się przed finałem, ja się nigdy nie boję: ani wygrać, ani przegrać. Lubię walczyć z silnymi przeciwniczkami! […] Złoty medal i rekord świata: cóż może być dla sportowca ważniejszego – mówiła Szewińska po jednym z najbardziej spektakularnych wyczynów w historii nie tylko polskich, lecz także światowych biegów51.
Początkowo żal mi było, że program nie pozwala, żebym wystartowała i na czterysta metrów, i na dwieście, ale ostatecznie byłam zadowolona ze skoncentrowania się tylko na jednej konkurencji. Bo to były aż cztery biegi na jedno okrążenie, a rywalki bardzo mocne. W finale już po 300 metrach wyszłam na czoło i rwałam do mety, nie patrząc, jak daleko rywalki są za mną. To był w sumie z mojej strony mądry start z oszczędzaniem sił w poszczególnych fazach kwalifikacyjnych. Gdybym pod wpływem krytyki mojego biegu ćwierćfinałowego nie poszła w półfinale bardzo ostro, trwoniąc siły, mogłabym w rozgrywce finałowej ustanowić jeszcze lepszy rekord świata – oceniała siedmiokrotna medalistka olimpijska52.
Wielka dama światowego sportu
W dniach 2–4 września 1977 r. po raz pierwszy rozegrano lekkoatletyczny Puchar Świata, w którym rywalizowały reprezentacje pięciu kontynentów oraz dwie najlepsze drużyny Pucharu Europy i zespół USA. Szewińska została mianowana kapitanem reprezentacji Europy. W pierwszym dniu zmagań wygrała bieg na 200 m z czasem 22,72 sek., pobiegła również na ostatniej zmianie sztafety 4 × 400 m – Europejki ukończyły ją na drugim miejscu. Ostatniego dnia zawodów doszło do pasjonującego pojedynku na dystansie 400 m między Polką a faworytką biegu, wschodzącą gwiazdą lekkoatletyki, Maritą Koch z NRD. To właśnie Niemka prowadziła na wyjściu na ostatnią prostą, ale nie wytrzymała tempa, w przeciwieństwie do Polki. Szewińska w samej końcówce wyprzedziła rywalkę i zwyciężyła z czasem 49,52 sek., co zostało uznane za dużą niespodziankę, gdyż w przekroju całego sezonu to Koch osiągała lepsze rezultaty. Po triumfie polska biegaczka otrzymała owacje na stojąco53.
Od 1978 r. coraz bardziej dawało o sobie znać wyeksploatowanie organizmu Szewińskiej, skutkujące licznymi kontuzjami. Polka wzięła jednak udział w mistrzostwach Europy w Pradze, gdzie wywalczyła dwa brązowe krążki: w biegu na 400 m i w sztafecie 4 × 400 m. Były to jej ostatnie medale zdobyte na wielkiej międzynarodowej imprezie mistrzowskiej. W 1980 r. lekkoatletka wystąpiła na igrzyskach olimpijskich w Moskwie, ale na 400 m odpadła w półfinale. Po tych zawodach nigdy już nie pojawiła się na bieżni w roli zawodniczki.
Zakończenie wspaniałej kariery nie oznaczało wcale rozstania ze sportem. Jeszcze w 1980 r. Szewińska została zaproszona na zjazd PZLA, w trakcie którego nie tylko oficjalnie ją pożegnano jako zawodniczkę, lecz także wybrano do zarządu związku. Później, w latach 1997–2009, piastowała stanowisko prezesa. Zasiadała też we władzach PKOl, weszła do zarządu Europejskiego Stowarzyszenia Lekkoatletycznego oraz znalazła się w Komisji Kobiecej i w radzie IAAF. Ukoronowaniem działalności biegaczki w sporcie i w ruchu olimpijskim było przyjęcie jej w poczet członków MKOl na sesji w Nagano w 1998 r., przy okazji organizowanych tam igrzysk zimowych. Wielokrotnie dostąpiła zaszczytu wręczania medali polskim sportowcom na igrzyskach olimpijskich i innych międzynarodowych imprezach.
Zarówno w trakcie kariery zawodniczej, jak i po jej zakończeniu Szewińską uznawano za ikonę i wielką damę nie tylko polskiego, lecz także światowego sportu. Jako pierwszy polski sportowiec 3 maja 2016 r. została uhonorowana najwyższym odznaczeniem państwowym – Orderem Orła Białego. Zmarła 29 czerwca 2018 r. w Warszawie. Od 2019 r. organizowany jest Memoriał Ireny Szewińskiej. Czwarta edycja tych zawodów odbyła się 3 czerwca 2022 r. w Bydgoszczy.
Olimpijska rehabilitacja
Początek wielkiej kariery Ireny Szewińskiej przypadł na ostatnie lata funkcjonowania legendarnego Wunderteamu. Zwieńczeniem wspaniałych dokonań tej drużyny były mistrzostwa Europy w Budapeszcie w 1966 r., na których Polska zdobyła aż sześć złotych medali w konkurencjach biegowych. Oprócz zwycięstw Ireny Szewińskiej na 200 m i Ewy Kłobukowskiej na 100 m oraz wygranej w biegu rozstawnym kobiet 4 × 100 m na najwyższym stopniu podium stanęli też Wiesław Maniak (bieg na 100 m), Stanisław Grędziński (400 m) i męska sztafeta 4 × 400 m (Stanisław Grędziński, Jan Werner, Edmund Borowski i Andrzej Badeński).
W tej ostatniej konkurencji Polacy byli bardzo blisko zdobycia medalu olimpijskiego na igrzyskach w Meksyku w 1968 r. W finałowym biegu zespół w składzie: Stanisław Grędziński, Jan Balachowski, Jan Werner i Andrzej Badeński zaciekle walczył ze sztafetą RFN o trzecie miejsce. Na metę zawodnicy obu ekip – Andrzej Badeński i Martin Jellinghaus – wpadli właściwie równocześnie i zmierzono im ten sam czas: 3:00,5. Badeński, który na finiszu wykonał spektakularny rzut na taśmę, mdlejąc, był przekonany, że wywalczył dla Polski medal. Sędziowie jednak zdecydowali, że krążek należy się drużynie z Niemiec Zachodnich, a Polaków sklasyfikowali na czwartej pozycji. Wiadomo było, że nie mamy siły przebicia w światowych strukturach. A poza tym, żeby złożyć odwołanie, trzeba było zapłacić 300 dol. To były straszne pieniądze. I tak się skończyło, że do tej pory są dyskusje, czy jednak organizatorzy nie powinni wręczyć dwóch kompletów brązowych medali – mówił po latach Balachowski54.
Czasem o tym zapominam, ale przy okazji dużych imprez lekkoatletycznych, kiedy spotykamy się z zawodnikami niemieckimi, wspomnienie z Meksyku odżywa. U nich również. Ponieważ mieliśmy jednakowy czas, uważają, że powinny być dwa brązowe medale. Oni to przypominają i często przepraszają. Takim miłym momentem, który sprawił mi ogromną satysfakcję, było ofiarowanie w Atenach medalu ze sztafety, w której pobiegł Jellinghaus. Powiedzieli, że to jest medal za Meksyk – wspominał z kolei Badeński55. W 1974 r. biegacz nie wrócił z wyjazdu do RFN i do końca życia pozostał już za zachodnią granicą, m.in. jako producent filmowy i telewizyjny. Zmarł 28 września 2008 r. w niewyjaśnionych okolicznościach w niemieckim Wiesbaden. Przed śmiercią nie utrzymywał kontaktów z rodziną i nawet ona nie wie, gdzie znajduje się jego grób.
Jan Balachowski oceniał w 2006 r., że wynik sztafety w Meksyku mógłby być lepszy, gdyby nie zmęczenie: Badeński był już po czterech biegach indywidualnych, Werner po trzech, ja po dwóch. Zabrakło nam świeżości, co w tamtym klimacie było rzeczą decydującą56. Część komentatorów i fachowców za brak medalu obwiniała Wernera (wówczas jeszcze zawodnika AZS Warszawa, od 1969 r. lekkoatletę stołecznej Gwardii), który miał narzucić zbyt mocne tempo na początku swojej zmiany i dlatego zabrakło mu sił w końcówce. Mistrz Europy w biegu na 400 m z 1969 r. zrehabilitował się na igrzyskach w Montrealu: na drugiej zmianie biegu rozstawnego 4 × 400 m uzyskał rewelacyjny czas – 44 sek., a biało-czerwoni przegrali tylko z Amerykanami. Polską sztafetę, oprócz Wernera, tworzyli wówczas Ryszard Podlas, Zbigniew Jaremski i Jerzy Pietrzyk. W tamtych czasach Amerykanie w bieganiu byli poza naszym zasięgiem, ale w sztafecie wywalczyliśmy srebro. Mieliśmy bardzo dobrą czwórkę – Janek Werner twierdził, że najmocniejszą w historii. Dopiero później, jak oglądałem finałowy bieg z Montrealu, zdałem sobie sprawę, jak wtedy lało – wspominał po latach ostatni z wymienionych57.
Niespełnienie „miss tartanu”
Koniec lat 60. to czas bolesnego przełomu w polskich biegach. Zmierzch legendarnego Wunderteamu zbiegł się ze zmianą nawierzchni na światowych bieżniach. Po raz pierwszy na imprezie mistrzowskiej na tartanie rywalizowano podczas igrzysk olimpijskich w Meksyku w 1968 r. Biegacze i biegaczki z Polski miewali trudności z przystosowaniem się do nowych, nieznanych warunków, co odbiło się na wynikach. Jedynie Szewińska zdołała stanąć w Meksyku na podium (brąz na 100 m oraz pamiętne złoto i rekord świata na 200 m). W Polsce nawierzchnię tartanową wprowadzono dopiero w 1969 r. na stadionie warszawskiej Skry. Musiało minąć kilka lat, zanim nowe pokolenie zaczęło na szerszą skalę osiągać wyniki zbliżone do tych z czasów cudownej drużyny.
Istotna zmiana nastąpiła ponadto m.in. w sprinterskim biegu przez płotki kobiet. Od 1967 r. wydłużono dystans tej konkurencji do 100 m, ale na igrzyskach w Meksyku przeprowadzono jeszcze rywalizację na 80 m. Od 1969 r. rozgrywano już wyłącznie biegi na 100 m ppł. Właśnie w tamtym roku, 20 czerwca w Warszawie, rekord świata na tym dystansie rezultatem 13,3 sek. ustanowiła Teresa Sukniewicz. Wschodząca gwiazda polskich biegów rekordowe osiągnięcie poprawiała dwukrotnie w kolejnym roku, również w stolicy Polski (12,8 i 12,7 sek.)58. Jej świetne rezultaty i wielki talent sprawiły, że została uznana za najlepszego polskiego sportowca 1970 r. w plebiscycie „Przeglądu Sportowego”. Sukniewicz zachwycała nie tylko sportową formą, lecz także urodą. Mówiono o niej „miss tartanu”. Propozycje randek, a nawet małżeństwa raz po raz spływały do brunetki, której pięknem zachwycał się cały kraj59.
Niestety, Teresie Sukniewicz nie było dane wykorzystać w pełni sportowego potencjału. Co prawda w 1971 r. na mistrzostwach Europy w Helsinkach zdobyła brązowy medal w swojej koronnej konkurencji, ale w roku następnym nie wzięła udziału w igrzyskach olimpijskich w Monachium. Trzy tygodnie przed zawodami doznała bowiem kontuzji: naderwała ścięgno Achillesa. Późniejsze błędy lekarzy i półroczna zwłoka w przeprowadzeniu operacji praktycznie zatrzymały jej karierę. Nie spełniałam nadziei, które sama rozbudziłam. Nie lubię czarnowidztwa, w życiu nie myślałam, że tak to się skończy. Byłam święcie przekonana, że wrócę jako lepsza zawodniczka. Ale nie udawało się mi zejść poniżej 13 sekund, noga zaczęła boleć. Jak to mówią: operacja się udała, ale pacjent zmarł. Nic nie można było zrobić – mówiła polska biegaczka60.
Grażyna Rabsztyn – płotkarski niedosyt
Teresa Sukniewicz nie była ostatnią Polką osiągającą znakomite wyniki w biegu na 100 m ppł. Na igrzyskach w Monachium zastąpiła ją 20-letnia Grażyna Rabsztyn (wówczas MKS Burza Wrocław), która w finale zajęła ósme miejsce. Ściągano mnie wtedy prosto z wakacji. Udało się awansować do finału olimpijskiego, co było dla mnie dużym przeżyciem. Zaledwie chwilę wcześniej wyszłam ze sportu juniorskiego, więc sama obecność na stadionie, na którym zasiadało kilkadziesiąt tysięcy ludzi, była niesamowita. Wiele się wówczas nauczyłam – mówiła w 2019 r. lekkoatletka61.
Na igrzyska w Montrealu polska płotkarka wybierała się już jako zawodniczka Gwardii Warszawa (przeszła do tego klubu w 1973 r.) i czołowa postać w tej konkurencji, jednak tuż przed wylotem do Kanady zachorowała. Przed igrzyskami przygotowywałam się w Spale. Ciągle pamiętam jeden z treningów. Zbierało się na burzę i kiedy biegłam, zaczął padać mocny deszcz. Zeszłam z bieżni, ale się nie przebrałam – w mokrym stroju poszłam na masaż, potem na obiad. Kolejnego dnia obudziłam się o piątej rano i nie mogłam oddychać. Poszłam do lekarza, który zarządził, że natychmiast jedziemy do Warszawy, na laryngologię. Okazało się, że to był wrzód okołomigdałkowy. Niezbyt dojrzały, dlatego nie można było go przeciąć. Dostałam bardzo mocne leki. Była środa, a w czwartek miałam lecieć do Montrealu… Leżałam parę dni z gorączką, bez żadnej opieki, bo trwał okres wakacyjny i najbliższych nie było w Warszawie. Po sześciu dniach poleciałam na igrzyska – wspominała w wywiadzie62.
W Montrealu Rabsztyn była tak osłabiona, że miała trudności z wejściem po schodach, niemniej zdołała wystąpić w biegu na 100 m ppł. Przeszłam eliminacje i półfinał. Zakwalifikowałam się dalej i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że powtórzono mój bieg półfinałowy. Na godzinę przed finałem! Nie wiem, czy był w historii mojej konkurencji drugi taki przypadek. Rumuni wywalczyli tę powtórkę, bo doszło do drobnej kolizji ich zawodniczki z Rosjanką. Trzeba podkreślić, że bieg półfinałowy to bieg o wszystko, nie można do niego podejść na 50 czy 80%. Pomimo osłabienia pobiegłam dobrze i ukończyłam zawody na piątym miejscu. Uważam, że w mojej sytuacji to był cudowny wynik – stwierdziła później Polka63.
W 1978 r. w niemieckim Fürth Rabsztyn wynikiem 12,48 sek. ustanowiła rekord świata, a osiągnięcie to wyrównała w następnym roku w Warszawie. Po raz trzeci rekordowy rezultat (12,36 sek.) uzyskała również w stolicy Polski – na sześć tygodni przed igrzyskami w Moskwie w 1980 r. Problemy zdrowotne po raz kolejny przeszkodziły jej w zdobyciu olimpijskiego medalu. Przygotowania do igrzysk były szarpane ze względu na kontuzję. Kiedy odpuszczałam treningi na kilka dni, mięsień przestawał boleć, potem ból wracał. To była huśtawka, niezwykle męcząca. W lipcu trener zrobił nam obóz w Sopocie, bez masażysty, odpowiednich posiłków. Puszka konserwy rybnej – to była kolacja olimpijczyka… Wróciłam do Warszawy z bolącym mięśniem, ale nie było nikogo, kto mógłby mnie zbadać. Kadra olimpijska przebywała na zgrupowaniach zagranicznych. Trener namówił mnie na powrót do Sopotu. Nie miałam odwagi się przeciwstawić, bo trochę się bałam, że prasa napisze: „Rabsztyn zwariowała, porzuciła trenera na dwa tygodnie przed igrzyskami”. To był mój błąd, ponieważ dla trenera była ważna realizacja planu treningowego, a nie moje samopoczucie – tłumaczyła biegaczka w 2019 r.64
Ostatecznie uplasowała się w Moskwie na piątym miejscu: Początek biegu był dobry, ale rzuciło mnie na jednym płotku i wtedy dziewczyny odbiegły (to są setne części sekundy!). Jednak biorąc pod uwagę moją ówczesną sytuację, uważam, że piąty wynik był bardzo dobry. Nie opowiadałam specjalnie dziennikarzom o okolicznościach. Zawsze wtedy pojawiają się głosy: „Tłumaczy się, bo zawiodła”… – opowiadała w wywiadzie płotkarka65, która nie stanęła wprawdzie nigdy na olimpijskim podium, lecz jej najlepszy życiowy rezultat z 1980 r. przetrwał jako rekord Polski do dziś. O skali tego osiągnięcia świadczy także fakt, że dałoby ono Polce złoty medal olimpijski w… 2021 r.
Lucyna Langer-Kałek – stracona szansa na złoto
To, czego nie udało się dokonać Grażynie Rabsztyn, uczyniła Lucyna Langer-Kałek. W finałowym biegu na 100 m ppł na igrzyskach w Moskwie uzyskała wynik 12,65 sek. i zdobyła brązowy medal. Nie jestem zadowolona z trzeciego miejsca. Nie wiem, jak mój medal brązowy przyjęty zostanie przez kibiców w kraju. Przecież wszyscy tak wiele obiecywali sobie po naszym starcie […]. Ja też marzyłam o złotym medalu – mówiła po występie Polka66.
Urodzona 9 stycznia 1956 r. w Mysłowicach, stosunkowo późno zajęła się sportem. Trafiłam do lekkiej atletyki dość przypadkowo, bo wybrałam sobie tyskie liceum […] i w takiej rywalizacji międzyszkolnej trener Jan Dera wypatrzył talent lekkoatletyczny we mnie i zaprosił mnie do sekcji lekkiej atletyki, do klubu, który wtedy nazywał się GKS Tychy. Miałam wtedy 17 lat i przez pierwszy rok trenowałam wszystkie biegi sprinterskie – 100, 200 i 400 m. Dopiero w drugiej klasie trener doszedł do wniosku, że moją największą umiejętnością będzie bieg sprinterski przez płotki. Nie spotkałam żadnej dziewczyny, która w tak późnym wieku zaczęłaby trenować – opowiadała po latach Lucyna Langer-Kałek67.
W 1982 r. w Atenach płotkarka została mistrzynią Europy w biegu na 100 m ppł, uzyskując czas 12,45 sek. Dwa lata później była w doskonałej formie i mogła powalczyć o olimpijskie złoto, lecz tę szansę odebrały jej sytuacja polityczna na świecie i decyzja o bojkocie igrzysk w Los Angeles podjęta przez państwa znajdujące się za żelazną kurtyną. Było nam bardzo przykro. Ja to dość spokojnie przyjęłam, ale nie było mi miło. Wszystko podporządkowane temu startowi i znowu okazuje się, że polityka wkrada się w tę piękną ideę sportu olimpijskiego. W roku olimpijskim przez cały sezon uzyskiwałam najlepsze wyniki na świecie. W bezpośrednim pojedynku na mityngu w Zurichu wygrałam zdecydowanie z dziewczynami, które zdobyły medale na igrzyskach w Los Angeles – przypominała polska biegaczka68.
Bronisław Malinowski – pracuś, który nie zawodził
Po wspaniałych wynikach Jerzego Chromika i Zdzisława Krzyszkowiaka na przełomie lat 50. i 60. przez kilkanaście kolejnych lat Polacy nie należeli do światowej czołówki w biegu na 3000 m z przeszkodami. Dopiero objawienie się talentu Bronisława Malinowskiego, urodzonego 4 czerwca 1951 r. w Nowem koło Grudziądza, zmieniło ten stan rzeczy. Nazwisko – kojarzone dotąd najczęściej z wybitnym polskim antropologiem – przez niemal całe lata 70. przywodziło na myśl niezwykłą pracowitość i samodyscyplinę oraz niezawodność w najważniejszych chwilach sportowej próby. Bardzo się denerwował, gdy dopadła go kontuzja i nie mógł trenować. Tracił humor. Wiedział, że trening czyni mistrza. Można wręcz powiedzieć, że był nawet za sumienny. Wszyscy podziwiali jego determinację. Wiedzieli, że jak coś sobie założy, to cel zrealizuje69 – mówił po latach Ryszard Szczepański, wieloletni trener Bronisława Malinowskiego, jeden z czołowych polskich długodystansowców lat 50., którego trenerami byli Wacław Gąssowski i legendarny Jan Mulak70.
Bruno (pseudonim Malinowskiego; często mówiono o nim po prostu Bronek) po raz pierwszy zabłysnął na arenie międzynarodowej w 1970 r., kiedy został mistrzem Europy juniorów w biegu na 2000 m z przeszkodami. W kolejnym roku zadebiutował w gronie seniorów na mistrzostwach Europy w Helsinkach – zajął ósme miejsce na dystansie 5000 m. Potem skupił się już na biegu na 3000 m z przeszkodami.
W 1972 roku Bronkowi trudno było się dostać do reprezentacji na igrzyska olimpijskie w Monachium, bowiem trener kadry narodowej Tadeusz Gorzechowski preferował doskonale biegającą trójkę: Kazimierz Maranda, Jan Kondzior, Tadeusz Zieliński. Malinowski usłyszał od Gorzechowskiego, że wejdzie do składu olimpijskiego, jeśli pobije rekord świata […]. No i trzeba trafu, że podczas meczu Polska–Francja w Warszawie Bronek omal nie dokonał tej sztuki. Ostatecznie zmierzono mu 8:22.2, co było wyrównaniem rekordu Europy reprezentanta ZSRR Władimira Dudina i oczywiście wystarczyło, by przekonać Gorzechowskiego, tym bardziej że światowy rekord Australijczyka Kerry’ego O’Briena był wtedy niewiele lepszy (8:22.0), a Kondzior i Zieliński przybiegli do mety na stadionie Skry w czasie o kilka sekund gorszym od czasu zwycięzcy. W efekcie Malinowski znalazł się w reprezentacji na igrzyska i wypadł najlepiej z Polaków, zajmując czwarte miejsce. Niewiele mu zabrakło do zdobycia brązowego medalu – wspominał Szczepański71.
Dwa lata później na mistrzostwach Europy w Rzymie Malinowski postanowił wystartować w biegu na 10 000 m i uplasował się tuż za podium. To było jednak dla niego tylko przetarcie przed koronną konkurencją – biegiem na 3000 m z przeszkodami, w którym pewnie triumfował. Na igrzyskach olimpijskich w Montrealu w 1976 r. był już jednym z faworytów i nie zawiódł: sięgnął po srebrny medal, wyprzedzając Franka Baumgartla z NRD, a ustępując jedynie Szwedowi Andersowi Gärderudowi. Może to był błąd, że dałem się wyprzedzić na przedostatnim wirażu, wskutek czego musiałem skakać przez rów z wodą z trzeciej pozycji i nieco przyhamować? Ale wiedziałem, że Baumgartl jest już niesamowicie zmęczony […]. Byłem pewny, że go wyprzedzę – relacjonował Bruno72.
Most w Grudziądzu
Malinowski był wzorem zorganizowania i żelaznej konsekwencji oraz wierności barwom klubowym (przez całą karierę reprezentował Olimpię Grudziądz). Sportową profesję łączył z pracą zawodową w Miejskim Przedsiębiorstwie Wodociągów i Kanalizacji w Grudziądzu oraz nauką: najpierw w technikum, później na poznańskiej AWF, którą ukończył w 1977 r. Potrafił narzucić sobie dryl. Rano trening, potem cztery godziny pracy. Pracowaliśmy razem w grudziądzkich wodociągach, chodziliśmy na odczyty liczników. Potem drugi trening, następnie zajęcia w technikum – wspominał trener Szczepański73.
Rok 1978 przyniósł Polakowi kolejne mistrzostwo Europy. Jego głównym celem było jednak zdobycie złotego medalu olimpijskiego na igrzyskach w Moskwie. Przez większość biegu finałowego na 3000 m z przeszkodami wydawało się, że nie uda mu się go zrealizować: na wyraźnym, kilkudziesięciometrowym prowadzeniu znajdował się bowiem Filbert Bayi z Tanzanii. Niemniej utrzymujący równe tempo Bronisław Malinowski wiedział, co robi, i spodziewał się, że rywal w końcówce osłabnie. Tak też się stało, a polski biegacz, 20 lat po triumfie Zdzisława Krzyszkowiaka w Rzymie, osiągnął największy sukces w karierze. Taktycznie pobiegłem bardzo dobrze. […] [Rywale] popełnili błąd, że pobiegli pierwszy kilometr szybciej. Wiedziałem już na dwa okrążenia przed metą, że dogonię Bayia i wygram. Zakładałem, że na 200 m przed końcem na rowie z wodą muszę być pierwszy, i byłem pierwszy. Kibice z Polski, których było 20 tysięcy, bardzo mi pomogli. Bardzo się cieszę, 13 lat czekałem na to – komentował po biegu Polak74.
W 1981 r. Malinowski wraz z trenerem przymierzali się do spróbowania sił na nowym dystansie – biegacz miał w kolejnych latach startować w maratonie75. Nie zdążył. 27 września odwiózł na pociąg swoją narzeczoną Mirę Jakubowską. Gdy wracał, na moście w Grudziądzu prowadzone przez niego audi zostało staranowane przez ciężarówkę załadowaną kartoflami. Malinowski zginął na miejscu. W jego pogrzebie uczestniczyły tysiące mieszkańców Grudziądza i okolic, przyjechało również mnóstwo ludzi z całej Polski. Most, na którym tragicznie zakończył swoje życie mistrz olimpijski z 1980 r., nosi dziś jego imię.
Bogusław Mamiński – następca Malinowskiego
Gdy Bruno był w szczytowej formie, w Polsce pojawił się zawodnik, w którym wielu obserwatorów i fachowców widziało jego godnego następcę: Bogusław Mamiński. Pierwszy olimpijski sukces Bronisława Malinowskiego 21-letni wówczas Bogdan (tak go nazywano) oglądał, kiedy był w wojsku. Już wtedy zapowiadał się na dobrego biegacza: w maju 1976 r. zwyciężył w Mistrzostwach Wojska Polskiego w Biegach Narodowych, podczas których odkrywano młode talenty76. W kolejnym roku Mamiński towarzyszył Malinowskiemu na zgrupowaniu czołowych polskich lekkoatletów w Meksyku. Z Bronkiem od razu złapaliśmy dobry kontakt, a nie było to łatwe, bo to człowiek z charakterem, indywidualista. Spędzaliśmy ze sobą sporo czasu, na zajęciach i poza nimi. W treningu specjalistycznym nie mogłem mu dorównać, dzieliło nas kilka klas różnicy, ale już w rozbieganiach dawałem radę – wspominał Bogdan77.
W 1980 r. uczestniczył w pamiętnym biegu na igrzyskach w Moskwie, wygranym przez Malinowskiego, i zajął w nim siódme miejsce. Po śmierci kolegi to w Mamińskim pokładano nadzieje na sukcesy w biegu na 3000 m z przeszkodami. Bogdan nie zawiódł: na mistrzostwach Europy w Atenach w 1982 r. zdobył tytuł wicemistrzowski, w kolejnym roku podczas pierwszych lekkoatletycznych mistrzostw świata również wywalczył srebro. Podobnie jak inni sportowcy z Polski i krajów znajdujących się za żelazną kurtyną (oprócz Rumunii, której reprezentanci wystąpili pod olimpijską flagą) z powodu motywowanego politycznie bojkotu nie wziął udziału w igrzyskach w Los Angeles. Stracił tym samym szansę na życiowy sukces: w roku olimpijskim znajdował się w bardzo wysokiej formie, czego dowodem jest najlepszy na świecie wynik na mityngu w Oslo. O tym, że Mamińskiego stać było na złoty medal, świadczył także występ w Brukseli już po igrzyskach. Polak pokonał świeżo upieczonych medalistów olimpijskich, uzyskując świetny czas – 8:09,18, gorszy o zaledwie 0,07 sek. od rekordu Polski należącego do Malinowskiego78.
Marzyłem o usłyszeniu „Mazurka Dąbrowskiego” w Los Angeles. Byłby to piękny powrót do historii, bo tam podczas igrzysk w 1932 r. złoty medal w biegach zdobył Janusz Kusociński – mówił Mamiński. Chyba wszyscy, których ta decyzja dotyczyła, byli zbulwersowani. Na igrzyska przygotowuje się przez wiele lat. I formy z danego roku nie da się powtórzyć za cztery lata. Choć ja wtedy tak nie myślałem. Jednak kiedy te cztery lata minęły, zrozumiałem, jak bardzo się myliłem – wyznał w jednym z wywiadów79. W 1988 r. na igrzyskach w Seulu Bogdan zajął ósme miejsce.
Po zakończeniu kariery Mamiński zajął się m.in. organizacją imprez biegowych. Od 2005 r. odbywa się bieg uliczny „Biegnij Warszawo” na dystansie 10 km; na jego pokonanie uczestnicy mają maksymalnie dwie godziny. W imprezie każdego roku uczestniczy nawet kilkanaście tysięcy osób. Mamiński organizuje również cykl Biegów Śniadaniowych, rozpoczynających się o 9:00 w nadmorskich kurortach – m.in. Międzyzdrojach, Rewalu czy Jarosławcu. Z inicjatywy Bogdana 17 maja 2014 r. odbył się pierwszy Bieg na Monte Cassino. W sumie ponad 2000 ludzi wbiegło na wzgórze szlakiem, którym 70 lat wcześniej nacierali Polacy. Wśród nich były 1052 osoby z Polski, a każda z nich miała przy numerze startowym wypisane nazwisko żołnierza. W ten sposób oddano hołd tym, którzy tam polegli i spoczęli na miejscowym polskim cmentarzu.
Nie tylko zawodowcy
Mimo ogromnych osiągnięć polskich biegaczy i biegaczek po II wojnie światowej bieganie w wydaniu innym niż wyczynowe w dobie PRL nie było zjawiskiem popularnym i powszechnie zrozumiałym. Ogromną rolę w propagowaniu tego rodzaju aktywności fizycznej i jego prozdrowotnego oddziaływania odegrał Tomasz Hopfer, w latach 1969–1981 dziennikarz Telewizji Polskiej. W przeszłości utalentowany średniodystansowiec warszawskiej Sparty/Spójni (srebrny medalista mistrzostw Polski w sztafecie 4 × 400 m z 1956 r. i trzeci zawodnik krajowego czempionatu w tej konkurencji z 1955 i 1958 r.), członek kadry narodowej, sam biegał rekreacyjnie w Lasku Bielańskim. Ludzie uważają, że się ośmieszam, przebierając się w dres, biegając lub gimnastykując. Saldo jest jednak korzystne dla sportu, a to najważniejsze. Postawiłem sobie za główny, dziennikarski obowiązek propagowanie tych wartości, które rozwijają człowieka, kształtują jego charakter i dumę. O wiele prościej jest usiąść w studio z gościem i rozmawiać, aniżeli nałożyć dres i pokonać 15 km biegiem – mówił80.
W latach 70. Hopfer, nazywany pionierem polskiego joggingu, prowadził autorski program telewizyjny „Bieg po zdrowie”, przekształcony potem w popularyzatorską audycję „Biegaj razem z nami”. Dzięki tym inicjatywom, docierającym do szerokiego grona, amatorskie bieganie niewątpliwie stawało się czymś coraz bardziej interesującym i atrakcyjnym dla społeczeństwa. Brakowało jednak otwartej imprezy masowej z prawdziwego zdarzenia, w której uczestniczyliby przede wszystkim biegacze amatorzy.
Pierwsze takie wydarzenie na dużą skalę odbyło się 30 września 1979 r. w Warszawie. Jego głównymi organizatorami byli Zbigniew Zaremba – trener biegów długodystansowych, niegdyś asystent legendarnego Jana Mulaka, współautor książki Bieg to zdrowie – oraz dziennikarz, wówczas redaktor naczelny „ITD” Józef Węgrzyn, pomysłodawca przedsięwzięcia. Ogromną pracę w propagowaniu idei i zachęcaniu do startu wykonał Tomasz Hopfer. W biegu noszącym nazwę Maraton Pokoju wzięło udział ok. 2 tys. uczestników (był to najliczniej obsadzony tego typu bieg w Europie w 1979 r.), z których zdecydowaną większość stanowili amatorzy. Ukończyło go dokładnie 1861 osób81. Start i metę usytuowano na Stadionie Dziesięciolecia, a trasa biegu liczyła niewiele ponad 40 km i wiodła przez peryferia stolicy. W kolejnym roku frekwencja była jeszcze wyższa i sięgnęła 2,5 tys. uczestników. Imprezę przeprowadzono nawet w 1982 r. podczas stanu wojennego: władze polityczne uwierzyły w zapewnienia organizatorów, że obędzie się bez zamieszek. W drugiej połowie lat 80. Maraton Pokoju z roku na rok tracił na znaczeniu. Od 1991 r. odbywa się pod nazwą Maraton Warszawski. Obecnie jest jednym z największych maratonów ulicznych w kraju. W 44. edycji, przeprowadzonej 25 września 2022 r., wzięło udział blisko 8 tys. osób.
Zabrakło świeżości
W 1971 r. na mistrzostwach Europy w Helsinkach drużyna w składzie: Gerard Gramse, Tadeusz Cuch, Zenon Nowosz i Marian Dudziak wywalczyła srebrny medal w sztafecie 4 × 100 m. Ostatni z wymienionych zawodników – członek zespołu, który stanął na drugim stopniu podium igrzysk olimpijskich w 1964 r. w Tokio – był swego rodzaju łącznikiem między erą cudownej drużyny a nową falą polskich sprinterów. Zmiana pokoleniowa musiała nastąpić, ale nie oznaczała końca sukcesów biało-czerwonych na dystansach sprinterskich.
Na igrzyskach w Montrealu w 1976 r. Dudziaka zabrakło. Miał wówczas 35 lat i był już w pełni skupiony na pracy naukowej (w 1974 r. uzyskał stopień doktora inżyniera na Politechnice Poznańskiej). Polską sztafetę 4 × 100 m na zawodach w Kanadzie tworzyli młodsi, dwudziestokilkuletni biegacze: Andrzej Świerczyński, Marian Woronin, Bogdan Grzejszczak i Zenon Licznerski. Utalentowani lekkoatleci byli bardzo blisko olimpijskiego podium: uplasowali się na czwartej pozycji, ze stratą tylko 0,05 sek. do zdobywców brązowego medalu z ZSRS.
Prawdę powiedziawszy, powinniśmy byli ten medal w Montrealu zdobyć. Z tego, co pamiętam, jako sztafeta nie mogliśmy osiągnąć potrzebnego do startu minimum, wyznaczonego przez Polski Związek Lekkiej Atletyki. Jeździliśmy z mityngu na mityng, z zawodów na zawody, szukając możliwości zdobycia minimum – zamiast się szykować, tak jak większość drużyn na całym świecie, do występu na igrzyskach olimpijskich. Udało się nam to w ostatnim starcie przed wyłonieniem ekipy, ale byliśmy zmęczeni. Zabrakło tych pięciu setnych. Gdybyśmy biegli na pełnym luzie i wypoczęci, to na pewno zdobylibyśmy medal. Negatywny wpływ miał też fakt, że biegaliśmy i biegi indywidualne, i sztafety. Poza tym mieliśmy w ekipie Zenona Nowosza, który nie został wykorzystany, a był „na świeżości”, bardziej wypoczęty – tłumaczy Marian Woronin, wtedy zawodnik Polonii Warszawa.
Znowu pięć setnych…
Ogromne możliwości sprinterzy z Polski potwierdzili w kolejnych latach. W 1978 r. Zenon Nowosz, Zenon Licznerski, Leszek Dunecki i Marian Woronin okazali się najlepsi w biegu rozstawnym 4 × 100 m na mistrzostwach Europy w Pradze. Gdy doszło do finałowego biegu w Pradze, to zakładaliśmy, że albo złoto, albo nic. Byliśmy zmotywowani, wierzyliśmy, że to się uda – wspomina Woronin. Tamto osiągniecie rozbudziło nadzieje na olimpijski medal w Moskwie.
Na stadionie Łużniki Polacy nie zawiedli. Zwoliński, Dunecki, Licznerski i Woronin uzyskali świetny czas 38,33 sek. (rekord Polski) i nieznacznie przegrali jedynie z reprezentantami gospodarzy. W biegu na 100 m w finale wystąpił Woronin i zajął siódme miejsce. Sprinter twierdzi po latach, że stać go było na złoto w starcie indywidualnym, a w sztafecie biało-czerwoni również mogli wygrać. Dlaczego tak się nie stało? Dlatego że się rozchorowałem. Pojechaliśmy na obóz przygotowawczy przed igrzyskami do Francji, w góry. Na następny dzień spadł śnieg, zrobiło się zimno, rozchorowałem się – i po wyniku! Gdybym był w formie sprzed igrzysk w Montrealu, na pewno nie dałbym sobie wyrwać złotego medalu. Poza tym zostaliśmy oszukani przez organizatorów. Będąc faworytami, dostaliśmy najgorszy tor – pierwszy. Gdyby nie ten fakt, to te pięć setnych nabiegalibyśmy lepiej.
Marian Woronin – najszybszy Europejczyk
Od początku lat 60. w rywalizacji mężczyzn na dystansach sprinterskich coraz bardziej utrwalała się przewaga lekkoatletów ze Stanów Zjednoczonych i krajów karaibskich. Każdy zawodnik ze Starego Kontynentu, który pokonywał ich w ważnych zawodach, wzbudzał duże zainteresowanie, a niekiedy sensację. W latach 70. i na początku lat 80. tylko nieliczne, wybitne jednostki, takie jak Walerij Borzow z ZSRS czy Włoch Pietro Mennea, potrafiły regularnie wygrywać i notować świetne czasy w biegach na 100 i 200 m. Przed igrzyskami w Los Angeles do tego wąskiego grona dołączył Marian Woronin. Ja się wzorowałem i na Borzowie, i na Mennei. To byli bardzo dobrzy zawodnicy. Występ Borzowa na igrzyskach w Monachium, jego zwycięstwo nad Amerykanami – on był dla mnie wzorem. Dobrze i dużo trenował, miał bardzo ładną technikę startu, natomiast z Pietro Menneą często trenowałem na zgrupowaniach we Włoszech w miejscowości Formia. Dużo się nauczyłem, oglądając jego treningi. Miałem trochę talentu i poparliśmy to z trenerem pracą, więc na wyniki nie trzeba było długo czekać – wyjaśnia polski biegacz82.
9 czerwca 1984 r. podczas Memoriału Janusza Kusocińskiego w Warszawie zawodnik stołecznej Legii wygrał bieg na 100 m z rewelacyjnym wynikiem 9,99 sek. Mimo że ostatecznie rezultat skorygowano na 10,00 sek., i tak był to rekord Europy i czas gorszy o zaledwie 0,07 sek. od rekordu świata Amerykanina Calvina Smitha. Na półtora miesiąca przed igrzyskami Woronin pokazał wielką moc. Chociaż wynik, który do dziś pozostaje nieosiągalny dla polskich sprinterów, był dla niego zaskakujący, dziś biegacz uważa, że miał szansę na jeszcze bardziej spektakularny rezultat: Wiedziałem, że mam dobrą formę, to był taki pierwszy szczyt przed igrzyskami olimpijskimi w Los Angeles. Akurat trafiły się dobre warunki, było ciepło, w plecy wiał dopuszczalny wiaterek. Błędem i trenera, i moim było to, że sprinter zazwyczaj lepiej biega w drugim biegu, nie w pierwszym. Gdybyśmy wówczas za 30–40 min zrobili drugi bieg, wynik mógłby być lepszy. Zakładałem, że może nabiegam 10,15, ale i warunki atmosferyczne, i dobry stan duchowy spowodowały, że akurat w tym dniu wynik był 10,0 s. Wszyscy się z tego cieszyliśmy, ja także. Szkoda, że nie było drugiego biegu, bo gdy spojrzymy na statystyki, widzimy, że zawsze jest on o jedną dziesiątą lepszy.
Chociaż 17 maja PKOl ogłosił, że biało-czerwoni nie wystąpią w Los Angeles, gdzie „smog, gangi, wrogie nastroje i komercja”83, Woronin wierzył, że decyzja zostanie zmieniona: Wszyscy zawodnicy, którzy szykowali się do igrzysk, mieli taką nadzieję. Nawet mieliśmy pomysł, jak Rumuni, żeby się zmobilizować i pojechać pod flagą olimpijską. Ale to nie wyszło, nie udało się, szkoda. Tam mogłem zdobyć medal indywidualnie. Wygrał Carl Lewis przed Samem Graddym i Benem Johnsonem. O medal mogłem powalczyć. Polityka nie powinna wpływać na starty zawodników. Pojechaliśmy na Igrzyska Przyjaźni, ale bez motywacji, to już nie było to samo. Do każdego startu trzeba mieć motywację, chęć zwycięstwa, zdobywania medali. Jeśli zabiera się to zawodnikowi, który szykuje się do zawodów cztery lata czy więcej, jest to przykre.
Kryzys i nadzieja
Po zbojkotowaniu igrzysk olimpijskich w Los Angeles w 1984 r. przez państwa znajdujące się za żelazną kurtyną w polskich biegach nastąpił wyraźny kryzys. Zbiegł się on z załamaniem gospodarczym i zmierzchem komunizmu w kraju. Na mistrzostwach Europy w 1986 r. w Stuttgarcie Polska zdobyła tylko jeden medal: brąz w sztafecie 4 × 400 m wywalczyły Ewa Kasprzyk, Marzena Wojdecka, Elżbieta Kapusta i Genowefa Błaszak. Ani rok później na mistrzostwach świata w Rzymie, ani na igrzyskach olimpijskich w Seulu w 1988 r. żaden z reprezentantów Polski nie stanął na podium. Czołowe postacie krajowych biegów lat 70. i początku lat 80. zakończyły już kariery albo były u ich schyłku, a nowe pokolenie nie dorównywało poprzednikom pod względem osiągnięć.
Po zmianach ustrojowych, politycznych i społeczno-gospodarczych, które następowały od 1989 r., sport znalazł się w zupełnie nowych realiach. Mniejsze możliwości finansowania ze środków państwowych, konieczność funkcjonowania w warunkach gospodarki rynkowej, komercjalizacja i zwrot ku zawodowstwu nie pozostały bez wpływu na poziom polskich biegów. O ile 20–30 lat wcześniej Polska brylowała na bieżniach podczas wielkich międzynarodowych imprez, o tyle na początku lat 90. już jakikolwiek medal uznawano za sukces. Największe dokonania w tamtych czasach były dziełem Wandy Panfil. W 1990 r. zawodniczka ta została uznana za najlepszego sportowca Polski w plebiscycie „Przeglądu Sportowego” po zwycięstwach m.in. w słynnych biegach maratońskich w Nowym Jorku i Londynie. W kolejnym roku dołożyła do nich triumf w Bostonie i tym samym skompletowała „koronę maratonów” (wygrane w najbardziej prestiżowych zawodach na tym dystansie na świecie). Została też mistrzynią świata w Tokio.
Sukcesy Polki stanowiły wprawdzie promyk nadziei dla polskich biegów, ale nie zmieniły ich ogólnej sytuacji w latach 90. Aby nawiązać do wspaniałego, złotego okresu, trzeba było nie tylko czasu, lecz także napływu większej liczby perspektywicznych zawodników, systemowego podejścia do wypatrywania talentów i szkolenia, solidnej pracy trenerów oraz dużego wsparcia sponsorów i mecenasów sportu. O to wszystko w Polsce zadbali odpowiedni ludzie – z nadzieją, że wkrótce biało-czerwoni znów staną się potęgą światowych bieżni.