Rozmowa z Robertem Maćkowiakiem
Jak wyglądały początki pańskiej przygody ze sportem?
Tak jak u każdego młodego człowieka moja historia z bieganiem rozpoczęła się od zawodów szkolnych. Pamiętam jak dziś: kiedy miałem 10 lat, wyjechaliśmy z naszą panią od WF-u na zawody szkolne do pobliskiego Rawicza i tam brałem udział w skoku w dal, w biegu na 50 m i w rzucie piłeczką palantową. Okazało się, że jestem dość szybki. Poza tym uwielbiałem rywalizować: miałem w klasie kolegę na podobnym poziomie jak ja, ale jeśli się zmobilizowałem i udało mi się dobrze wystartować, to zawsze z nim wygrywałem. Kiedyś nie było tak, że na przerwach się siadało i ryło się w telefonie – wszyscy biegali. My mieliśmy taką zabawę, że ganialiśmy się z jednej bazy do drugiej, dwie lub trzy osoby nas przechwytywały. Ja byłem trudnym obiektem do złapania. Tak wyglądały moje początki.
Później brałem udział w biegach przełajowych, których akurat nie cierpiałem. Te pierwsze starty w piątej klasie szkoły podstawowej były na 800 m i brało w nich udział 150–200 osób. Żeby w tej chmarze dzieciaków zająć dobrą pozycję, od samego początku trzeba było biec sprintem, a potem była jeszcze dalsza część dystansu. No ale startować trzeba było, bo należało reprezentować szkołę. Uwielbiałem za to biegać na stadionie i uczestniczyć w biegach ulicznych.
Zaczynał pan od dystansów sprinterskich, później przestawił się pan na dystans 400 m. Dlaczego?
Tak naprawdę moją miłością do dzisiaj jest skok w dal. Z racji tego, że byłem szybki, moja przygoda ze sportem wyczynowym zaczęła się właśnie od niego. Stało się to stosunkowo późno, bo dopiero na koniec ósmej klasy, czyli w wieku 14 lat. Moim pierwszym trenerem był Bogusław Jusiak, który był też pierwszym trenerem Anity Włodarczyk. Po dwóch miesiącach ćwiczeń, kiedy już zacząłem codziennie przychodzić na treningi i w miarę systematycznie pracować, udało mi się zakwalifikować na mistrzostwa Polski młodzików, czyli U16 – tzw. Mały Memoriał Janusza Kusocińskiego, który odbywał się w Łodzi, i tam zdobyłem wicemistrzostwo Polski młodzików. Skakałem w dal jeszcze przez około dwa lata. Wtedy nie było takiego sprzętu jak dzisiaj ani takiego obuwia – skakało się w zwykłych polsportach bez piętki, bez podbicia, więc cały czas miałem problemy ze stawami skokowymi i łapałem kontuzje. W końcu stwierdziliśmy z trenerem, że będę biegać. Tak zaczęła się moja przygoda ze sprintem na 100 i 200 m.
Przez ostatnie dwa albo trzy lata trenowania w Rawiczu byliśmy już filią Śląska Wrocław i kiedy skończyłem 18 lat, przeniosłem się do Wrocławia. Tam każdy sezon przygotowawczy zaczynaliśmy od badań wydolnościowych, które trwały od końca października do początku listopada. Po tych badaniach wybitny fizjolog prof. Marek Zatoń z wrocławskiej AWF przeprowadzał analizę wyników. U mnie od samego początku pojawiało się jedno pogrubione zdanie: „wybitne predyspozycje wytrzymałościowo-szybkościowe (400 metrów)”. Zdałem sobie sprawę z tego, co znaczy 400 m, po moim pierwszym biegu.
Kiedy miałem 21 lat, zakwalifikowaliśmy się ze sztafetą krótką sprinterską 4 × 100 m na mistrzostwa świata w Tokio. Z ówczesnym trenerem Zdzisławem Kokotem uzgodniliśmy, że na koniec sezonu przebiegnę 400 m. Trenowałem dalej na swoim dystansie, nie robiliśmy żadnego przygotowania pod te 400 m. Po powrocie z Japonii okazało się, że jest mecz Polska–Ukraina. Wziąłem podczas niego udział w biegu na 200 m i w sztafecie 4 × 100 m, a poza konkurencją wystartowałem na 400 m, które wygrałem z wynikiem 47,40 sek. Oczywiście ten bieg bez odpowiedniego zaplecza treningowego okupiłem ogromnym zmęczeniem, wymiotami, okropnym bólem głowy – i stwierdziłem, że 400 m to nie dla mnie. Przez kolejne dwa lata jeszcze się kulałem, że tak powiem, na 100 i 200 m. Kiedy miałem 23 lata, na koniec sezonu Polski Związek Lekkiej Atletyki podziękował mi za współpracę – powiedziano mi, że jestem dla nich za starym zawodnikiem, mam za słabe wyniki, i wyrzucono mnie z kadry. Zimę przepracowaliśmy wtedy na treningach już pod kątem 400 m.
Początek pańskiej kariery to czas przełomu w polskich biegach – ich poziom na początku lat 90. był niższy niż dekadę wcześniej. Czy warunki były w tym okresie trudne dla takich lekkoatletów jak pan?
Myślę, że nie były trudne. Lekkoatletyka to bardzo prosty sport, nie trzeba w nim nie wiadomo jakich nakładów finansowych. Pamiętam, że gdy miałem 21 lat i biegałem sprinty, Tomek Czubak – trzy lata młodszy ode mnie – jako junior wygrywał zawody seniorskie w biegach na 400 m. W tamtych czasach jak ktoś pobiegł 46 sek., a nie 47, to był to niesamowity wynik. Ja wtedy byłem typowym sprinterem. Pierwszy raz pobiegłem 400 m w 1994 r. Nie startowałem wówczas na mistrzostwach Polski w Pile, bo miałem kontuzję, którą musiałem wyeliminować, żeby pojechać na mistrzostwa Europy. Tomek pobiegł wtedy 45,89 sek. – po prostu kosmos. Osiągnął taki wynik jako pierwszy Polak od dłuższego czasu, prawie dwóch dekad.
W 1996 r. w Atlancie zadebiutował pan na igrzyskach. Polska sztafeta 4 × 400 m po raz pierwszy od 20 lat awansowała wówczas do finału olimpijskiego. Jak pan wspomina tamten czas i tamtą atmosferę? Czy szósta pozycja była osiągnięciem na miarę waszych ówczesnych możliwości?
Tak, zdecydowanie. My już rok wcześniej na mistrzostwach świata w Göteborgu pokazaliśmy formę. Pojechaliśmy tam wyłącznie dzięki ówczesnemu szefowi szkolenia, śp. Markowi Biskupskiemu, który uwierzył w nas po tym, jak jako sztafeta dobrze wypadliśmy na pucharze Europy w 1995 r. Już mieliśmy nie jechać na żaden obóz przygotowujący do mistrzostw świata, już byliśmy skreśleni, bo indywidualnie nic nam za bardzo nie wyszło – aż w sztafecie zajęliśmy drugie miejsce, a w pewnym momencie byliśmy nawet na prowadzeniu. Zabrakło nam dosłownie kilkunastu setnych do rekordu Polski. Kiedy tylko wróciliśmy do domu, okazało się, że jednak pojedziemy na obóz przygotowawczy do Francji. W Göteborgu cały czas pracowałem nad szybkością oraz wydolnością i tam poprawiłem swój rekord życiowy na 200 m: pobiegłem 20,83 sek. Natomiast w sztafecie podczas finału wywalczyliśmy piąte miejsce – to pokazywało, że jesteśmy w stanie coś osiągnąć.
Na igrzyskach w Atlancie byliśmy w naprawdę niezłej formie. Pojechaliśmy tam biegać sztafetę i oszczędzaliśmy się w biegach indywidualnych, ale z racji tego, że wywodziłem się ze sprintu, trener cały czas puszczał mnie na 200 m – i tak pobiegłem 20,61 sek. Zabrakło mi raptem dwóch setnych, żeby wejść do półfinału. Poprawiłem swój rekord życiowy, który mam do dzisiaj – to chyba ósmy albo dziewiąty wynik w Polsce. A w sztafecie dotarliśmy do finału i zdobyliśmy szóste miejsce. To był szok, choć oczywiście znowu nam troszeczkę zabrakło do rekordu Polski.
Po Atlancie przyszły zdobycze medalowe. Wywalczyliście brązowy medal mistrzostw świata, chociaż przyznano wam go dużo później, po dyskwalifikacji amerykańskiej sztafety. Podobnie było z mistrzostwami świata w 1999 r. – dzisiaj widniejecie jako ich zwycięzcy. Czy odczuwaliście satysfakcję, że sprawiedliwości stało się zadość, czy raczej żal, że ktoś postępował nieuczciwie, a nagroda nie została wyrównana?
Zweryfikowano to po dekadzie, a po takim czasie człowiek podchodzi do wszystkiego z dystansem. Gdyby w tym biegu indywidualnym z Amerykanami w 1999 r. dystans był krótszy, cięlibyśmy się łeb w łeb i przegrali, a potem po 10 latach by się okazało, że ktoś oszukiwał, to rozgoryczenie mogłoby być większe. Ale w pierwszej pięćdziesiątce najlepszych wyników na 400 m jest zawsze około 20 Amerykanów, poza tym podczas biegu w Sewilli Amerykanie pobiegli rekord świata z fenomenalnym Michaelem Johnsonem i byli 20–30 m z przodu, sądzę więc, że nawet gdyby biegł ktoś inny, a nie Antonio Pettigrew, to i tak by wygrali.
W 1998 r. na mistrzostwach Europy w Budapeszcie zdobył pan dwa srebrne medale. Czy miał pan przekonanie, że wraca hossa z lat 60. i 70., że polscy biegacze osiągają taki sam poziom jak wówczas?
Wtedy szefem „Przeglądu Sportowego” był Maciej Petruczenko i mówiono o tym na każdym kroku. Do dzisiaj jeszcze Przemek Babiarz o tym wspomina: lata 60., Badeński i spółka, Ryszard Podlas i tak dalej. Na nas to działało jak płachta na byka. Nie ujmuję oczywiście niczego fenomenalnym biegaczom z lat 60. i 70., ale proszę sobie wyobrazić tę sytuację: kiedy na mistrzostwach Europy zostaliśmy wicemistrzami, podszedł do nas jeden z ówczesnych zawodników, chyba Stanisław Grędziński, ze słowami: „Nie, nie, nie, tak w finale się nie biega, nie no, kiepsko”.
My się cieszyliśmy przede wszystkim z rekordu Polski, który pobiegliśmy w 1998 r. Po obozie wysokogórskim w Meksyku zjechaliśmy na przedostatnie Igrzyska Dobrej Woli w Nowym Jorku i tam obóz fenomenalnie oddał rezultat: 2 min. 58 sek. to do dzisiaj rekord Polski. W przyszłym roku będzie już 25 lat. W historii biegów 4 × 400 m ten czas jest piątym wynikiem na świecie. Poza tym w Budapeszcie cała ekipa miała fenomenalne osiągnięcia, dużo medali, a w finałowym biegu na 400 m w Europie było trzech Polaków. Udało mi się na tych ostatnich metrach wywalczyć srebro. Fakt, że wtedy w sztafecie nam nie wyszło, bo mieliśmy być mistrzami Europy, ale walczyliśmy do końca.
Czy wraca pan czasami myślami do sytuacji z igrzysk w Sydney w 2000 r.?
Z perspektywy czasu wiem, że gdyby nie moja wywrotka, to najprawdopodobniej mielibyśmy medal olimpijski i moje życie toczyłoby się dzisiaj troszeczkę spokojniej – mam na myśli emeryturę olimpijską. Ale cóż, takie jest życie: człowiek upada po to, żeby się podnieść i żyć dalej. Cieszę się jedynie z tego, że nie uległem presji trenera. Dzięki temu byłem w finale i jako jedyny zawodnik z Europy, jedyny biały zawodnik, wywalczyłem piąte miejsce w biegu. Trener mnie wtedy namawiał, żebym nie biegał indywidualnie, tylko skupił się na sztafecie.
Co zaważyło na tym, że w następnych igrzyskach, w Atenach, nie brał pan już udziału?
Dochodziłem do siebie po operacji ścięgna Achillesa. Ostatni start w biegach eliminacyjnych, w których trzeba było podjąć decyzję i ukształtować trzon kadry naszych 400-metrowców, i moment występu na igrzyskach olimpijskich w Atenach dzieliło dziewięć tygodni. Przegrywałem swoje biegi z młodym zawodnikiem o jedną dziesiątą, ale po kontuzji ciężko jest się zebrać i wskoczyć w rytm, dlatego uważam, że po prostu zabrakło konkretnej decyzji trenera.
Często podczas wywiadów ze sportowcami pojawia się wątek medalu olimpijskiego jako najważniejszego trofeum. Czy według pana jego brak wiąże się z poczuciem niespełnienia?
Nie, absolutnie. Moi koledzy, którzy nie do końca spełnili się w sporcie, cały czas się ruszają, lubią rywalizację, startują w mastersach. Ja sam raz wystartowałem w tej kategorii – siedem lat temu na mistrzostwach Europy w Toruniu – i stwierdziłem, że jestem spełnionym zawodnikiem, zarówno pod względem rywalizacji, jak i wyników. Medal olimpijski byłby wisienką na torcie, ale nie mogę sobie nic zarzucić, bo zrealizowałem się w 100% i dużo osiągnąłem.
Można powiedzieć, że wysoki poziom polskiej sztafety 4 × 400 m jest utrzymywany mniej więcej od drugiej połowy lat 90., niewątpliwie również dzięki trenerowi Józefowi Lisowskiemu. Jak pan go wspomina jako człowieka i szkoleniowca? Piotr Rysiukiewicz powiedział kiedyś, że trener Lisowski to najwyższa światowa półka. Czy pan się z tym zgodzi?
Na pewno. Nie ukrywajmy: wszystkie sukcesy, które wtedy mieliśmy, osiągaliśmy wyłącznie dzięki niemu i jego wizji. Oddaliśmy mu całkowicie stery i wierzyliśmy w to, coon sobie założył i co robiliśmy. Dzisiaj nurty treningowe troszeczkę się zmieniły, nieco inaczej się biega i inaczej się trenuje, ale na tamte czasy trener Lisowski na pewno był światową potęgą. Przez tę jedną dekadę potrafił z nas zrobić jedną z najlepszych sztafet na świecie.
Można powiedzieć, że Józef Lisowski przekazał panu i pańskim kolegom, że żaden z was tak naprawdę w pojedynkę nie osiągnie tyle, ile możecie zdobyć razem. W czym tkwiła tajemnica sukcesów? Czy właśnie w tym, że razem byliście silniejsi?
Sztafety 4 × 400 m biega się troszeczkę inaczej niż bieg indywidualny, dlatego że oprócz pierwszej zmiany, która jest dokonywana na własnych torach, następną biegnie się już za zawodnikiem. Pewnie to powoduje, że nieco inaczej mentalnie człowiek pracuje na bieżni. Bardzo dużą wagę przywiązywaliśmy do zmian, chociaż wcześniej uważano, że w sztafecie 4 × 400 m nie mają one wielkiego znaczenia. Tymczasem są ważne. Wystarczy dobrze prześledzić nasze starty, np. na hali na mistrzostwach świata w Maebashi w 1999 r. czy na mistrzostwach świata w Lizbonie, gdzie zdobyliśmy złoto – nagrania są dostępne w internecie. Dzięki perfekcyjnym, płynnym i szybkim zmianom podczas każdej z nich byliśmy po 2–3 m do przodu. Istotna była też wiara w to, że jako sztafeta jesteśmy w stanie osiągnąć sukces. Zawsze mówiliśmy, że jedziemy walczyć, jedziemy gryźć tartan i tanio skóry nie sprzedamy.
Spotyka się pan jeszcze czasem ze swoimi kolegami ze sztafety?
Oczywiście, że tak. Kiedy obchodziliśmy 10 lat rekordu Polski, ustaliliśmy, że widzimy się co 5 lat. Odbyły się już trzy takie spotkania: na 10. rocznicę, 15. i 20., no a w przyszłym roku będzie 25-lecie.
Po zakończeniu kariery nie rozstał się pan ze sportem. Nadal pracuje pan jako nauczyciel i trener?
W moim życiu nastąpiło lekkie przemeblowanie, tak jak 16 lat temu, kiedy to za pracą przeprowadziłem się pod Poznań. Teraz z kolei za pracą wróciliśmy na stare śmieci, do Rawicza. Działam nad nowymi projektami, nowe środowisko temu sprzyja. Do końca poprzedniego roku szkolnego pracowałem w szkole, jednak to nie to. Sądzę, że jako trener cały czas mam sporą wiedzę i odpowiednie podejście do młodych ludzi, żeby z nimi pracować, i myślę, że wszystko zmierza w tym kierunku.
Moje ostatnie pytanie dotyczy tego, o czym wspomniał pan na samym początku. Startuje pan czasami w zawodach dla weteranów, ale już nie na 400 m, lecz w skoku w dal. Dlaczego?
Z prostej przyczyny: w momencie, kiedy zakończyłem karierę jako 400-metrowiec, powiedziałem sobie, że już mnie nikt nigdy nie namówi na przebiegnięcie tego dystansu, już mi wystarczy. O wiele łatwiej jest przygotować się do krótkotrwałych wysiłków: biegu na 60, 100 czy 200 m albo skoku w dal. Ten ostatni jest cały czas moją miłością, bo technika i umiejętności mi zostały, muszę tylko troszeczkę potrenować, odbudować organizm i przygotować się do tych kilku skoków.