Rozmowa ze srebrnym medalistą igrzysk olimpijskich w 1980 r. w Moskwie i wicemistrzem świata z 1982 r.
W jednym z wywiadów powiedział Pan, że sport uratował Panu życie. Skąd tak mocne słowa?
No tak… Mieszkaliśmy na Żeraniu, to było wtedy przedmieście Warszawy. Ojciec praktycznie nas opuścił, brakowało mocnej ręki. Była sama mama i trzech budrysów: my dwaj bliźniacy i brat starszy o 5 lat. Wszędzie nas było pełno. Jak się stało coś niedobrego, to nikt nie szukał winnego, tylko przychodził do naszej mamy. Dochodziło do pobić, dochodziło do szarpanin, dochodziło do kradzieży. Nie mówię o napadach w domach, ale owoce z drzew i to wszystko, co rosło na działkach – pomidory, ogórki, ziemniaki – były naszym łupem. Nauczycielka raz powiedziała mamie na zebraniu, że „to nie ma po co chować, bo oni i tak już kończą”. Może Pan sobie wyobrazić, jakie to było życie.
Byliśmy, można powiedzieć, niezbyt grzecznymi dziećmi. Byliśmy wszędzie, gdzie coś się działo. I dlatego mówię, że sport uratował mi życie. A zwłaszcza człowiek, który się nami zaopiekował – trener Wieńczysław Kosinow. To jemu wszystko zawdzięczamy. Później, kiedy przyszły dla niego ciężkie czasy, pomagałem mu aż do śmierci. Jak trzeba było zawieźć go do szpitala, to ja z nim jechałem.
Rozmawialiśmy z trenerem o wszystkim, co się działo, nie tylko o sporcie i taktyce. To był człowiek, który praktycznie zastąpił nam ojca i nami pokierował. To on wyciągnął nas z kłopotów, kiedy mama się nie godziła na boks i była całkowicie przeciwna. Mówiła, że nie dość, że rozrabiamy, to jeszcze przez boks będzie z nami kompletne urwanie głowy. Trener spotkał się wtedy z mamą za naszymi plecami i obiecał, że skończymy szkołę, że zrobi z nas ludzi, porządnych sportowców – no i słowa dotrzymał.
Mama była przeciwna temu, że wybrał Pan dość brutalny i niebezpieczny sport?
Może nie chodziło o niebezpieczeństwo, bo byliśmy zaprawieni w bojach. Chodziło głównie o to, żeby to nie przyniosło jeszcze większych kłopotów. Dodatkowo mamy nie było stać na to, żeby nam dawać na bilety, żebyśmy jeździli codziennie na trening w tę i z powrotem. Mama pracowała w zakładach wojskowych, wychodziła na 6.00, potem wracała o 14.00 i dawała nam jeść. Nie mogła nawet sprawdzić, czy byliśmy w szkole, czy mamy lekcje odrobione – bo na 15.00 wracała do pracy, żeby coś jeszcze zrobić. Trzeba było nas przecież wykarmić.
Co Pańskim zdaniem jest ważniejsze w boksie: talent czy ciężka praca?
Z jednej strony wszyscy mówili, że mieliśmy z bratem duży talent do boksu. Z drugiej – wkładaliśmy w to bardzo, bardzo dużo pracy. Kiedy trener już się dogadał z mamą, że będziemy trenowali, to przychodziliśmy ze szkoły do domu i od razu jechaliśmy do klubu. Tam były dla nas przygotowane stoły, przy których odrabialiśmy lekcje. Trener sprawdzał te lekcje, sprawdzał, co słychać u nas w szkole, miał kontakt z wychowawcami. Najpierw chodziliśmy z Grzegorzem do różnych klas, ale później dyrektor zgodził się, żebyśmy byli w jednej. Mieliśmy założone specjalne zeszyty i wychowawczyni po każdym dniu pisała, co się działo. Nie ma co ukrywać, nieraz była skakanka używana, żeby nas doprowadzić do normalnego stanu. Całe dnie spędzaliśmy wtedy na sali. Głównym naszym celem była praca. Jak już się wszystko w miarę poukładało i mogliśmy prowadzić normalne życie, skoncentrowaliśmy się wyłącznie na sporcie. Tak, że talent popieraliśmy olbrzymią pracą i to dawało wyniki.
Jak wspomina Pan igrzyska w Moskwie i walkę finałową? Niewiele brakowało do złota.
Igrzyska są największym wydarzeniem sportowym, na jakim byłem. To olbrzymie święto sportu, choć igrzyska w Moskwie bardzo krytykowano – że to w Związku Sowieckim, że nas filmowali, że chodzili za nami policjanci… Ale niestety taka była sytuacja, że nie można było sobie pozwolić na żaden wybryk. A jeśli chodzi o walkę finałową, to z jednej strony jest duży, duży niedosyt, bo 37 sekund zdecydowało, że straciłem złoty medal olimpijski. Ale z drugiej strony ludzie marzą, żeby pojechać na igrzyska, a ja byłem w finale i zdobyłem srebrny medal. Więc w pewnym sensie jest niedosyt, ale jestem bardzo zadowolony, że znalazłem się w gronie wybrańców, można powiedzieć – najlepszych sportowców w Polsce. To daje dużą satysfakcję.
Pamiętam, jak przed walką finałową chodziliśmy z Grzegorzem na spacery po wiosce olimpijskiej i myślałem sobie, że z tego biednego Żerania dotarłem do finału igrzysk. Mówiłem bratu: „Uszczypnij mnie”, dla mnie to było olbrzymie, olbrzymie wydarzenie. Zwłaszcza że marzyłem o igrzyskach jako bardzo młody chłopak.
Gdy pracował Pan jako trener w warszawskiej Gwardii, Pańskim podopiecznym był Władimir Kliczko. Czy już wtedy wróżył mu Pan wielką karierę?
No tak! Zresztą jeśli chodzi o wagę ciężką, to obecnie widać efekty szkolenia ukraińskiego. Mamy takich tuzów jak Wasyl Łomanczenko, którzy są naprawdę świetnymi bokserami. Szkoła ukraińska była wtedy fantastyczna, oni mieli swój styl boksowania.
Władimir był bardzo wysoki jak na wagę ciężką, szczupły, obie ręce miał silne. Niektórzy mają talent, a on – tak jak ja przed laty i tak jak inni Ukraińcy – w dodatku wkładał w boks tyle pracy, że ja swoim zawodnikom mówiłem tak: „Panowie, popatrzcie, jak oni pracują”. Dla zawodników z Ukrainy nie było ważne, że są zmęczeni. My, jak mieliśmy ostatnie treningi przed zawodami, to wszystko robiliśmy delikatnie, oni z kolei – na przykład dwaj bracia Sydorenko – jeszcze z piłkami pracowali. A Władimir miał takie przyzwyczajenie, że jeszcze zakładał nogi na linę i robił 100 czy 200 pompek. Jemu nie przeszkadzało zmęczenie, on miał swoją robotę do wykonania na treningu, a potem wychodził i boksował. Ukraińcy byli skromni jak na tamte czasy. Wiele rzeczy w Warszawie ich zadowalało i pozytywnie dziwiło, przyjeżdżali przecież z zupełnie innego kraju.
Wspominam ich bardzo dobrze, bardzo serdecznie. To byli niezwykle koleżeńscy chłopcy, szybko zresztą zaprzyjaźnili się z naszą ekipą. Tyle że mało tutaj przebywali: Władimir przyjeżdżał na mecz, mieszkał w hotelu dzień czy dwa, wyruszaliśmy na zawody, a potem on wracał.
Chciałbym jeszcze zapytać o sportową emeryturę – ale chyba nie do końca Pan odpoczywa, bo jest Pan obecnie trenerem.
Zgadza się. Syn jest właścicielem klubu Akademia Walki i ja tam spędzam praktycznie całe dnie, bo przyjeżdżam na 7.00, a wychodzę o 22.00. Bo po cóż mam w domu siedzieć? Mam czekać, aż obrosnę w tłuszcz? Nie, nie będę czekał, nie będę się zastanawiał, czy dociągnę do następnego dnia. Staram się spędzać czas aktywnie, siedzę z młodymi chłopakami, ale mam też starszych ludzi, którzy przychodzą po to, żeby sobie potrenować, żeby się nauczyć boksu. Jestem więc cały czas przy sporcie. Jeśli chodzi o trenerkę, to już do ringu nie wychodzę, dlatego że mam dość. Dziesięć lat w kadrze narodowej i liga – już wystarczy. Zajmuję się za to sędziowaniem. Jeżdżę na zawody, pracuję jako sędzia klasy związkowej, to jest mój bliski kontakt z boksem.