Rozmowa z brązowym medalistą igrzysk olimpijskich w 1976 r. w Montrealu
Pańscy bracia również byli utalentowanymi bokserami. Dlaczego właśnie boks stał się pasją całej waszej trójki?
Przez czysty przypadek. Nie można powiedzieć, że boks jakoś w naszej rodzinie dominował. Mój ojciec był fanatykiem piłki nożnej i Legii Warszawa. Ja też uwielbiałem piłkę nożną. Nie wiem, jak moi bracia, ale ja w dzieciństwie o boksie w ogóle nie myślałem. Proszę sobie wyobrazić, że kiedy pierwszy raz poszedłem na salę pięściarską, ważyłem 41 kg i miałem 163 cm wzrostu. Jak mama się dowiedziała, że zacząłem boksować, wpadła w panikę. Nie było więc u nas żadnego faworyzowania boksu. Owszem, ja dałem początek temu całemu – w sumie przyjemnemu – bałaganowi, ale wcześniej boks był dla nas czarną magią. Moja droga na salę pięściarską to historia jak z księżyca, później pojawili się tam moi bracia. Do dzisiaj nie wiem dlaczego. Może byłem dla nich jakimś wzorem, przykładem? Nie mam pojęcia, nigdy nie pytałem.
Mama w końcu przekonała się do boksu?
Oj, z mamą to miałem pod górkę… Terroryzowała mnie szkołą: „Najpierw szkoła, najpierw szkoła, najpierw szkoła!”. Kiedy zaczęło mi się podobać to, co wyprawiałem na sali pięściarskiej, zdecydowałem się na konkretną rozmowę. Wiedziałem, że mama co pół roku, po każdej wywiadówce, będzie wracała do tematu nauki – i to była dla mnie motywacja. Musiałem się w szkole poprawić, musiałem być lepszym uczniem, niezagrożonym, bo inaczej mama by mi zabroniła uprawiania boksu.
Już po roku zostałem mistrzem Polski juniorów. Pamiętam, jak któregoś razu przyjechałem ze zgrupowania kadry narodowej juniorów i w domu zagadał do mnie najmłodszy brat – Darek: „Wyobraź sobie, Krzysiek też uprawia boks”. Byłem nieco zszokowany, Krzysztof się nie chwalił. Z wyrzutami poszedłem do mamy i mówię: „Słuchaj, nie podobało ci się, że chodzę na boks, miałem przez to problemy. Teraz okazuje się, że Krzysztof chodzi na boks, a ty ani słowa!”. A mama na to lapidarnie: „No wiesz, chłopcze, jemu się udało, to może i tobie się uda”.
Bokserskie początki nie były łatwe, kosztowały mnie dużo pracy, wyrzeczeń, woli walki. To był początek lat siedemdziesiątych, pochodziliśmy z małego miasteczka. Pamiętam pierwsze powołanie do reprezentacji okręgu. Pojechaliśmy do Berlina, wszyscy moi przyjaciele i sąsiedzi z Pelplina byli zachwyceni i zainteresowani. A ja zobaczyłem, jakie są możliwości. Okno na świat się dla mnie otwierało. Po prostu musiałem skorzystać z okazji.
Skorzystał pan i już wkrótce trafił na igrzyska olimpijskie. Jak pan wspomina Montreal?
To, co osiągnąłem w Montrealu, do mojej świadomości trafia dopiero dzisiaj… Kiedy jechałem na igrzyska, miałem niespełna 22 lata. Proszę mi wierzyć: leciałem na olimpiadę jak na każde inne zawody, jak na mistrzostwa okręgu do Gdańska czy do Katowic. Nie zdawałem sobie sprawy, jakie to jest cudowne, wielkie przeżycie dla każdego młodego człowieka, dla każdego sportowca. Ale odczułem to już w drodze do Montrealu. W samolocie przechodziłem obok pani Ireny Szewińskiej. To była dla mnie osoba, którą mogłem tylko uwielbiać i podziwiać za osiągnięcia. Wielka gwiazda! Obok niej zobaczyłem niezajęte miejsce, zapytałem więc: „Przepraszam panią, czy to miejsce jest wolne?”. A ona na to: „Przede wszystkim nie pani. Jestem Irena. Lecimy wszyscy na wspaniałą imprezę, jesteśmy jedną wielką rodziną”. W tamtym momencie zacząłem sobie uświadamiać, że to nie jest banalne przedstawienie i że odgrywam tu jakąś rolę.
A pod względem sportowym co zapadło panu w pamięci?
Półfinał – przegrany przeze mnie z Ryszardem Nowakowskim, reprezentantem NRD. Tak na marginesie: przed olimpiadą wygrałem z nim walkę, na igrzyskach przegrałem, a chyba dwa miesiące później, w finale Turnieju im. Feliksa Stamma w Warszawie, znowu zwyciężyłem, i to jednogłośnie! Do czego zmierzam? Otóż do pojedynku półfinałowego stanąłem chyba nieco nieprzygotowany psychicznie. Już byłem przekonany, że nie ma problemu, na pewno będę w finale. Niestety się nie udało.
Pamiętam, że wszedłem do szatni strasznie wściekły. Z nikim nie chciałem rozmawiać, byłem bardzo niegrzeczny dla wszystkich. I w pewnym momencie mój przyjaciel Janusz Gortat postawił mnie w narożniku szatni, potrząsnął mną, bo ponoć byłem nieprzyjemny dla trenera, i powiedział: „Człowieku! Ty nawet nie zdajesz sobie sprawy, co osiągnąłeś! Jaki to jest wielki sukces! Przekonasz się dopiero po powrocie do Polski”. W ogóle to do mnie nie docierało. Słuchałem Janusza i myślałem: „Co on za głupoty opowiada! Przegrałem w półfinale, z czego mam się tutaj cieszyć?! Jakie to jest osiągnięcie?”. Byłem młody i nie rozumiałem, że to naprawdę piękny wyczyn sportowy.
Którą walkę uznaje pan za najtrudniejszą w swojej karierze?
Nie potrafię powiedzieć. Pięściarstwo jest specyficzną dyscypliną sportu. Każda, ale to każda walka –niezależnie, czy na mistrzostwach świata lub Europy, czy na olimpiadzie, czy nawet na treningu – jest swego rodzaju wydarzeniem.
A czy na ringu bokserowi często towarzyszy stres?
I to jaki! Ja zawsze miałem stracha! I nikt mi nie wmówi, że ktokolwiek czuje się odważny, wchodząc do ringu. Jak już wspomniałem, boks to specyficzna dyscyplina. Ułamek sekundy, chwila nieuwagi, jakiś przypadkowy cios – i niestety walka się kończy. Tak więc jeżeli ktoś mi powie, że wchodzi i się nie boi, to albo kłamie, albo jest idiotą.
Jak to się stało, że ma pan w swoim doświadczeniu bokserskim również karierę zagraniczną?
W 1980 r. po olimpiadzie w Moskwie nie zakwalifikowałem się do kadry i ówczesny trener wraz z prezesem Polskiego Związku Bokserskiego wyrazili zgodę na to, abym jako pierwszy w historii pięściarz z Polski pojechał na trzy lata na kontrakt do Niemiec. Miałem walczyć w Bundeslidze. Otrzymałem oficjalną zgodę Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Jedynym minusem było to, że ja, owszem, w każdej chwili mogłem pojechać, ale niestety rodzina – żona z dziećmi – musiała zostać w domu. Z wizą nie było problemów. Podpisałem kontrakt w bawarskim klubie pierwszoligowym SV 1923 Stockstadt i przez trzy sezony występowałem właśnie w Bundeslidze.
Jak wygląda pańskie życie po zakończeniu kariery? Czy angażuje się pan jeszcze w boks?
Z chwilą, kiedy zszedłem z ringu po swojej ostatniej walce w karierze, zamknąłem za sobą wszelkie drzwi – dosłownie i w przenośni. Nie oglądam żadnych pojedynków bokserskich. Ktoś mnie kiedyś zapytał o bokserską ligę, ale co ja mógłbym powiedzieć o lidze? Nawet nie wiedziałem, że ona istnieje. Absolutnie się boksem nie interesuję.
Zamknąłem za sobą pewną furtkę, ale owszem, pozostaję aktywny sportowo. Ukończyłem akademię wychowania fizycznego, teoria poparta 13-letnim stażem zawodniczym zaszczepiła we mnie chęć uprawiania sportu. Kiedy jeszcze walczyłem na ringu, to było niemożliwe, ale dzisiaj uważam, że sport służy mojemu zdrowiu. Biegam, uczęszczam na halę pięściarską, sam sobie trenuję.
A co w boksie jest ważniejsze: talent czy raczej ciężka praca?
Jedno z drugim musi iść w parze… I to nie tylko w boksie. W każdej dyscyplinie człowiek, który chce coś osiągnąć, musi ciężko pracować. To jest kwestia charakteru, mnóstwo czynników wpływa na karierę sportowca! Czy to pięściarza, czy piłkarza, żużlowca, siatkarza. Przede wszystkim – właśnie ciężka praca. Owszem, jeżeli jest poparta talentem, to może wyniki przyjdą szybciej i wygodniej. Ale żeby osiągnąć w sporcie wyniki, trzeba połączyć tyle czynników… Liczy się choćby atmosfera w domu. Ja w wieku 21 lat ożeniłem się ze swoją wielką miłością. Około 250 dni w roku spędzałem na wyjazdach, zgrupowaniach. Żona z dwojgiem małych dzieci siedziała w domu. Gdybym nie miał tej świadomości, że tam jest wszystko OK, że żona cudownie dba o dzieci, że one nie chorują, że nie ma najmniejszych problemów – byłoby zdecydowanie trudniej. Aspekt rodzinny ma duże znaczenie.