Rozmowa z brązowym medalistą igrzysk olimpijskich w 1988 r. w Seulu
Pańska pasja do boksu nabrała realnych kształtów w niewielkim klubie pięściarskim Pogoń Prudnik. Jak to się zaczęło?
Na początku pierwszej klasy w Zespole Szkół Zawodowych w Nysie wuefista zobaczył, że dobrze sobie radzę w piłce ręcznej. Poszedłem na jeden trening, drugi, trzeci. Do listopada trochę trenowałem i nieźle mi szło. Później chłopaki z kolejówki, czyli szkoły kolejowej, zaczęli jeździć do Prudnika na boksy. Znaliśmy się, kilku było z mojej miejscowości, paru – z sąsiedniej. Mówili mi: „Słuchaj, jedź z nami, zobaczysz!”, a ja konsekwentnie: „Nie, nie!”.
Minął grudzień, nowy rok się zaczął, w połowie stycznia koledzy w końcu zaciągnęli mnie na trening do Prudnika – i to był początek. Na miejscu od razu dali mi trampki, spodenki, rękawice, nawet ręcznik, bo dla bokserów wtedy wszystko było. I gra muzyka! Trener Stanisław Żuchowski mnie ustawia: „Uderzysz tu, lewy – prawy, lewy – prawy”, potem wysyła na skakankę, na przybory. Tak wyglądał mój pierwszy trening. A pod koniec drugiego, w środę – bo ćwiczyliśmy w poniedziałki, środy i piątki – trener mówi: „Janusz, chodź tu” i woła jakiegoś starszego chłopaka, co już od pół roku chodzi na boks: „No, ułóż go, bierz rękawice!”. Chłopak był troszeczkę lżejszy był ode mnie, jakieś 70 kilo, a ja 80 ważyłem. Więc ja od razu bum, bum! Z grubej rury i do przodu! „Nie, nie, nie! Stop!” – krzyczy tamten. Zaczął mi tłumaczyć, co i jak, trochę jeszcze poboksowaliśmy.
W piątek na zbiórce trener informuje: „Dzisiaj sparing zrobimy”. Sparingi wyglądały tak, że robiliśmy ring z czterech materaców. Rękawice, kask i do roboty! Trener przyprowadził półciężkiego seniora, mnie dał tylko dwie rundy. Wytrzymałem – męczyłem się, ale nie odpuszczałem. Po wszystkim trener mówi: „Janusz, bądź jutro na siódmą rano, jedziemy na pierwszy krok”. Ja na to: „No ale jak, trenerze? Przecież badania trzeba zrobić”, a on: „Badania są zrobione, wszystko załatwione, jedziemy!”. Tak to kiedyś było: stempel lekarza i się jechało! Teraz to trzeba zrobić EKG, EEG, wszystkie badania.
Czyli już po trzech treningach pojechał pan na zawody?
Tak, po trzech, dosłownie! Pierwszą walkę przegrałem, drugą wygrałem i tak się zaczęła moja kariera. Odkąd pierwszy raz poszedłem na boksy, po prostu nie odpuszczałem. Proszę sobie wyobrazić: rano leciałem dwa kilometry na stację i jechałem z Nowego Lasu do Nysy, do szkoły, pociągiem. Pędziłem na lekcje, potem wracałem do domu na dwie godziny. Musiałem zrobić, co tam ojciec kazał, obornik wyrzucić, bo to duża gospodarka była, 24 hektary, było przy czym robić! A o pół do piątej musiałem już biec na pociąg do Prudnika. Po dziewiątej wieczorem człowiek był w domu. I tak trzy razy w tygodniu.
Zwycięstwa na polskich ringach krok po kroku doprowadziły pana do igrzysk olimpijskich w Seulu. Jak pan wspomina tamten czas?
Najpierw była olimpiada w Moskwie, na którą nie pojechałem – chociaż już sparowałem ze Skrzeczami i w ogóle nieźle mi szło – i miała być w Los Angeles, tyle że to nie wypaliło i zamiast igrzysk mieliśmy Spartakiadę Armii Zaprzyjaźnionych. I wreszcie Seul. W mojej kategorii, w wadze superciężkiej, po raz pierwszy musieliśmy przejść kwalifikacje. Turniej odbywał się w RFN, w Karlsruhe. To wtedy Michalczewski z młodym Kosedowskim uciekli [mowa o Dariuszu Michalczewskim i Dariuszu Kosedowskim, którzy chcieli zostać w Niemczech, więc podczas zawodów odłączyli się od grupy i uciekli – przyp. red.], a ja się zakwalifikowałem na olimpiadę. Już w marcu wiedziałem, że jadę na igrzyska.
W Seulu nie wystąpił pan w walce z Lennoxem Lewisem z powodu decyzji lekarza?
Słyszałem komentarze, że mi się nie chciało, tymczasem ja chciałem, tylko mnie lekarz olimpijski, który na igrzyskach ma największą władzę, nie dopuścił. Powtarzałem: „Ja chcę boksować!”, a on: „Nie, absolutnie!”. Próbowałem zdobyć oświadczenie od naszego lekarza – świętej pamięci doktora Święcickiego – że on bierze odpowiedzialność i tak dalej. Ale pan Święcicki się wycofał. Widział przecież… Jeszcze o pół do dwunastej w nocy boksowałem, a rano o dziewiątej stoję na wadze, lekarz mnie dotyka, a ja jestem tak obity, że ledwo oczy otwieram – opuchnięte i odmrożone, bo sobie lód przykładałem, żeby to jakoś oklapło, niestety nie było szans! Gdyby był dzień przerwy, to sądzę, że dałbym radę wystąpić. Powiedziałem Lennoxowi: „Masz szczęście, że mnie lekarz nie dopuścił!” (śmiech). Ale wiadomo, to by był jeden albo dwa strzały i przerwanie walki.
Nie żałował pan, że nie doszło do starcia z Lewisem?
Żałowałem, ale co miałem zrobić? Organizatorzy mogli przesunąć walkę o jeden dzień. Nic by się nie stało, gdyby wcisnęli dodatkowy pojedynek następnego dnia. Ale cóż, olimpiada jest olimpiadą, decyduje organizator. Oczywiście mam niedosyt, chodzi mi to po głowie nawet dzisiaj. Trochę żal, ale – jak mówię – to nie moja wina.
Jak z perspektywy czasu ocenia pan olimpiadę? Jakie to było przeżycie dla boksera i generalnie dla sportowców?
Każdy sportowiec, naprawdę każdy, marzy o sukcesie. Ja nigdy w życiu nawet nie myślałem, że tak wysoko zajdę, ale każdy sportowiec chce jakiś tytuł zdobyć. A być na olimpiadzie i jeszcze medal wywalczyć – to jest dopiero przeżycie, wzruszenie… Korea Południowa nas zaskoczyła, takie igrzyska zrobić w 1988 r. to był wyczyn niesamowity.
Wracając jeszcze na chwilę do pańskich początków w boksie: w 1977 r. odniósł pan duży sukces w Łodzi, gdzie odbyła się spartakiada młodzieży.
W wadze ciężkiej – ważyłem wtedy 82 kg przy 182 cm wzrostu – zdobyłem złoty medal dla Prudnika. Do dziś mam kontakt z prudnickim starostą, oni teraz wydają książkę na 70-lecie Pogoni i poprosili mnie o parę fotek. Dałem kilka zdjęć, a dodatkowo poprawiłem w książce, co trzeba było poprawić. Mam z Prudnika fografię z 1977 r., zrobioną właśnie przy okazji pierwszego mojego tytułu.
Mój czas w Pogoni dobiegł końca w styczniu 1978 r. Przeszedłem z trenerem Żuchowskim i czterema zawodnikami do Moto-Jelcz Oława. Ostatecznie tylko ja z nas pięciu w klubie zostałem, bo koledzy się powykruszali. Chcieli rozrywki, a nie chcieli trenować, więc im nie poszło. Po roku na spartakiadzie w Chojnicach zostałem mistrzem Polski juniorów w wadze superciężkiej. Rok późnej na mistrzostwach przegrałem z Jackiem Kucharczykiem 3 : 2 w seniorach, za to w ’81 w Zabrzu wygrałem i dostałem puchar z napisem: „Największa niespodzianka mistrzostw Polski – Janusz Zarenkiewicz”. Słyszałem komentarze: „Szanowni państwo, to nie jest waga superciężka, to jest waga piórkowa, lekka! No tak się poruszać na nogach!” – bo ja nogami pracowałem, nogi miałem tak wytrenowane, wybiegane, że nie biłem się z tymi chłopami, tylko technicznie ich podchodziłem. Bach, bach, bach – i uciekałem. Nie lubiłem się szarpać, bić.
W 1982 r. w Poznaniu znów zostałem mistrzem kraju. W ’83 w Warszawie nie wystartowałem, nie wiem dlaczego. Akurat wtedy zmieniłem klub na Zagłębie Lubin. W 1984 r. z Romanem Ślusarczykiem przegrałem w pierwszej walce, ale byłem po kontuzji. W ’85 we Wrocławiu przegrałem z Markiem Pałuckim 2 : 3. Werdykt był nieco naciągnięty, po latach chciałem nawet wrócić do sprawy, jednak dałem sobie spokój. W 1986 r. w Gdańsku Pałucki walkowera mi oddał w finale, ze względu na to, że w półfinale najładniejszą walkę mistrzostw Polski zrobiła waga superciężka. No i w ’87 ponownie zostałem mistrzem. Z Leszkiem Rybińskim z Jastrzębia miałem ciężki finał, ze Ślusarczykiem też się tam namęczyłem. W roku 1988 to wiadomo, Seul, więc na mistrzostwach kraju odpuściłem chłopakom, bo już miałem kwalifikację na olimpiadę, nikt za mnie nie mógł jechać. W 1989 r. były moje ostatnie mistrzostwa Polski – w Łodzi. Tak że w Łodzi po raz pierwszy zdobyłem złoty medal mistrzostw i zakończyłem karierę również złotym medalem w Łodzi.
Z ringów bokserskich przeszedł pan do górniczych szybów. Co się stało, że tak radykalnie zmienił pan swoje zawodowe życie?
Zgodnie z przepisami mogliśmy boksować do 32. roku życia. W 1990 r., kiedy miałem 31 lat, dostaliśmy wszyscy wypowiedzenia – już nie byliśmy na etatach, musieliśmy przejść na stypendia sportowe. Miałem na koncie międzynarodowe mistrzostwo, więc dostałbym dobrą stawkę, około dwóch milionów, ale w kopalni zarabiałem dwa i pół miliona.
Kiedy powiedziałem, że kończę karierę, wszyscy się odwrócili. Nawet nie miał mi kto podać ręki. Przyznam, że to był cios. Zły byłem na ludzi, nie chciałem już żadnego boksu. Na szczęście się udało: dostałem się na strzelnicę, przy materiałach wybuchowych pracowałem. Później byłem strzałowym, ratownikiem górniczym przez 14 lat. W 1999 r. zacząłem śpiewać w górniczym chórze. Śpiewam oczywiście do dziś. Z jednej pasji w drugą wlazłem (śmiech), to już ponad 20 lat. Na AGH w Krakowie śpiewaliśmy, jeździmy na koncerty, festiwale.
Na długo się jednak od boksu nie odwróciłem, bo kiedy w 1994 r. zostałem radnym, założyłem Miejski Klub Bokserski w Lubinie, razem z Pawłem Grudzińskim, trenerem. Pociągnęliśmy to przez parę lat, do roku 2000, kiedy klub przejęli Wojciech Misiak i Włodzimierz Zgierski. Działają tam do dziś. A my ze Zbyszkiem Siwakiem stworzyliśmy Stowarzyszenie Boks Lubin i dobrze nam idzie. Oni mają sale tam, gdzie myśmy kiedyś trenowali, a my trenujemy w szkołach i uważamy, że będziemy mieli lepsze efekty. Trzeba po prostu umieć podejść do dzieciaków, współpracować, być z nimi, słuchać ich. I trzeba też młodych zrozumieć w niektórych sytuacjach.
Pan także trenuje dzieci i młodzież?
Tak, jeszcze tak – jak przychodzą zdolne dzieciaki, to człowiek zapiernicza, coś im musi pokazać. Choć teraz idę na operację ręki, na którą czekałem kupę lat. Kiedyś mi kość łódeczkowata pękła i to się źle pozrastało. Wtedy nie patrzyli, tylko w gips wsadzali. A teraz wiadomo, 63 lata, dochodzą zwyrodnienia i trzeba się zoperować. Ale generalnie tak, bawię się nadal ze Zbyszkiem Siwakiem w naszym stowarzyszeniu, działamy troszeczkę.
Czy poza śpiewem i zaangażowaniem w szkolenie dzieci i młodzieży ma pan jeszcze jakieś pasje? Słyszałem, że piecze pan chleb w domu.
No tak, rośnie sobie właśnie! Piekę dla swoich dzieci i jak do któregoś jadę, to biorę ze sobą. Później robię drugie pieczenie dla drugiego dzieciaka i tak im pomagam. Ja w ogóle dużo robię. Wybudowaliśmy dom w cztery lata, drewutnię zrobiłem, zadaszenia. Po prostu mam jakiś dryg w łapach i zawsze sobie znajdę jakieś zajęcie. I oczywiście spędzam czas z moją żoną Bożeną, synami: Marcinem i Mariuszem, a także wnuczętami: Julą, Leną, Kubą, Bartoszem i najmłodszą Zuzą.